środa, 30 lipca 2014

Się udało

Zabierałam się, zabierałam i w końcu  się udało. Za sprawą Zashevka postanowiłam uporządkować garderobę. To dopiero pierwszy krok, jeżeli się uda, to będę kontynuować robienie porządków. Poczytałam sobie i przystąpiłam do dzieła.  Tak sobie myślę, że to wietrzenie dawno już powinnam przeprowadzić. Jeszcze to nie rewolucja, ale już coś drgnęło.


 Pierwsza szafa do lustracji wystąp! Bezlitośnie powyrzucałam całą masę ubrań. Nie kierowałam się żadnymi zasadami poza jedną, czy przez ostatni rok zakładałam na siebie tę rzecz. Modne, niemodne (głównie niemodne) - nie było ważne. Pierwsze sito zatrzymało  niewiele ciuchów. Potem jeszcze raz litościwie je przejrzałam. Czemu tak ciężko mi się rozstać z ubraniami, których wcale nie noszę? I to latami nie noszę...To jakieś bezsensowne sentymenty ...W ostatecznym rozrachunku przygotowałam do wyrzucenia jedną średnio dużą torbę. Sukces jak na pierwszy krok.


 A kilka koszulek przeznaczyłam na materiał do przeróbek.  Uszyję jakieś woreczki na pranie, albo coś użytecznego do kuchni czy łazienki.  Ściegiem do celu  uszyła smycze dla psa,  dla mnie  bezwzględnie koniecznie do zrealizowania. Wkrótce...
Mam straszne problemy z czasem, tzn. na nic nie mam czasu i chyba mam problemy z organizacją. Fajnie by było tak ten czas sobie zorganizować, żeby nie poświęcać go za wiele na sen. Prawdopodobnie winne tu jest moje zamiłowanie do spania. Podobno Napoleonowi wystarczyło zawsze pięć godzin snu, czyli można mieć jasny umysł przy niewielkiej dawce snu, a nawet zająć się podbojem Europy z dużym sukcesem. Oczywiście nie w głowie mi porównywanie się z Napoleonem, nawet w żartach, ale przyjemnie wspomnieć największych... Ale najłatwiej realizować krótkie spanie w lato, to teraz tak właśnie robię. Jesienią, zimą, na wiosnę pocieszałam się, że przyjdzie lato, to ożyję. A tu lato przyszło, niedługo pójdzie, a ja dalej nieożywiona, zmęczona, zaspana, zasapana i tylko bym w marzeniach wszystko zrobiła w podskokach.   I już odliczam czas do listopada, bo dopiero wtedy dostanę dwutygodniowy urlop.  Biedna ja, nie mam do tej pory żadnej perspektywy dłuższego wypoczynku. Niescęście.
(Pesymista : gorzej już być nie może. Optymista : może, może).
Ale postanowienie mam, właśnie je uroczyście składam! Coś z tych ubrań powstanie:)))

Kącik żartu , można powiedzieć ubraniowego, bo przecież nie a'propos rozwodu, chyba że z ubraniami.

W czasie rozprawy rozwodowej sędzia zwraca się do męża:
- A więc zawsze wieczorami, kiedy wracał pan do domu, zastawał pan w szafie ukrytego jakiegoś mężczyznę?
- Tak jest.
- I to było powodem nieporozumień?
- Tak, bo nigdy nie miałem gdzie powiesić ubrania.

poniedziałek, 28 lipca 2014

Zgon na pogrzebie



 Zamiana nieboszczyka to sam początek filmu. Potem dzieją się  same dziwne rzeczy, ale pokazane w taki sposób, że nie budzą sprzeciwu. Przynajmniej u mnie.
Zaproszonych na pogrzeb gości oczekują w domu zmarłego seniora, osobiście z seniorem w trumnie,  jego owdowiała żona i syn Daniel ze swoją żoną. Daniel to niespełniony pisarz, a jego żona  marzy o przeprowadzce, i to chyba obsesyjnie, bo w dniu pogrzebu kilkakrotnie o niej wspomina. Jednak finansowo niezbyt mogą temu sprostać.
Przybywa brat Daniela - Robert, który jest  pisarzem, i to uznanym. Robert w kosztach pogrzebu nie chce uczestniczyć, a wydawałoby się, że pieniądze nie stanowią dla niego problemu, jest w końcu słynnym, więc i bogatym pisarzem. Rodzicami też się mało interesuje, a jednak  wszyscy go uwielbiają. Dla Daniela jest to powodem negatywnych odczuć, te powszechne zachwyty Robertem.
A Daniel to trochę nieudacznik przytłoczony matką, żoną, powieścią idącą po grudzie, brakiem kasy na zmianę mieszkania? domu?  Robert wiadomo, ceniony pisarz i wolny ptak.


Bohaterowie filmu są barwni:
-  Troy -   dowiaduje się, że jego siostra Marta dała swojemu narzeczonemu valium na uspokojenie przed spotkaniem z przyszłym teściem, a faktycznie było to LSD. Oczywiście z zasobów Troy'a. Narzeczony ma po nim niezły odjazd.
- Stary wujek na wózku inwalidzkim. Z nim też kilka śmiesznych scen.
- Jacyś kuzyni, a jeden z zamiarem odzyskania uczuć Marty, która kiedyś po alkoholu miała z nim incydent erotyczny.
- Ksiądz, któremu nie w smak rozpraszająca się ceremonia, bo ma ograniczony czas.
- No i przede wszystkim jest Peter, który wyjawia braciom sekret dotyczący ich ojca. Sekret, który  po ujawnieniu zniszczyłby szanowane oblicze zmarłego. Proponuje taki układ : swój udział w spadku w zamian za nieujawnienie tajemnicy zmarłego.


Ta komedia jest naprawdę zabawna, omyłka goni omyłkę, nie ma dłużyzn, jedna scena wynika z drugiej.
Nic mnie nie zaszokowało, co najwyżej obrzydliwe było wypluwanie i wciąganie śliny, obrzydliwe dla mnie, bo tak mam,  nie lubię. Ale wszystkie inne tematy są całkowicie ok, nic nie bulwersuje.


Oj, napisałam  : zgoda na zabijanie,  byle nie pluć śliną . Sory.... sama widzę, że dziwnie to wygląda:) Zepsute  dziewczynisko:)))




Troy i Marta omawiają skutki nakarmienia narzeczonego Marty tabletką LSD Troy'a.



Finałowa scena wyprawienia seniora na tamten świat. Przemawia Daniel, więc go nie ma na obrazku. Jego brat Robert leży jak długi za trumną, przed kanapą. Obok niego matka, obok matki Peter. A obok Petera stoi Troy.





Narzeczony prawie, prawie popełnia samobójstwo poprzez skok z dachu. Marta wchodzi za nim na dach i przemawia mu do rozumu (ale rozum jeszcze w objęciach narkotyku).





Dawno nie widziałam filmu komediowego zrealizowanego z takim nerwem.
Narobiłam sobie apetytu na więcej, na przykład polską współczesną komedię, ale taką, nad którą nie trzeba by płakać z żalu. Już się przekonałam, jakiej trzeba determinacji i samozaparcia, żeby dotrwać do końca na polskiej komedii. "Listy do M." wiosny nie czynią. Ale ile razy można oglądać "Listy"?
W moim przypadku trzy :)  jako następcę "Kevina":)
Oczywiście przesadzam, pewnie więcej jest dobrych komedii. Tak tylko napisałam, że jestem  taka kinomanka obcykana w komediach i mało co mnie zadowoli. Fajnie być kinomanką;)








piątek, 25 lipca 2014

Jak bąk

Dziś jest dla mnie popołudnie lenia. Nic nie robię, leżę, czytam, patrzę w chmury i cudownie marnuję czas. Ponieważ nie zdarza się to często (bez poczucia winy się nie zdarza często, bo z poczuciem winy - często...)więc zapamiętuję datę i będę do niej wracać myślami. Jak większość z nas nie umiem odpoczywać w domu, bo tu zawsze coś się znajdzie do roboty. A jak sobie pofolguję, to murowane wyrzuty sumienia , że pranie, sprzątanie itp. prozaiczne zajęcia. Dawno już się nie relaksowałam na rybach, a bardzo lubię  wypady na ryby...Zdarzało się, że braliśmy namiot, psy i wyruszaliśmy na weekendowy biwak nad jezioro ze wszystkimi ingrediencjami do wędkowania. W ciągu dwóch, trzech dni  ryby, ryby, ryby.... niedalekie wycieczki rowerowe, pluskanie w wodzie, ognisko, a przy tym wszystkim dookoła piękne okoliczności przyrody. Matys nigdy nie chce spać w namiocie, wybiera wersję mobilną, samochodową. Bo jakby nagle samochód odjechał, to z psem na kanapie, tak się mądrze asekuruje (a nie mówiłam, że Matys tylko wygląda jakby do trzech nie umiał zliczyć? A tak naprawdę to nie wiadomo, jakie dziwne myśli się kłębią w tej jego szarej substancji).  Z  nudów wygrzebałam zdjęcia, żeby sobie przynajmniej popatrzeć, przypomnieć i nie zapomnieć.




 Takich rozrywek dzisiaj nie zaznam. No, nie całkiem, pozostały piękne okoliczności przyrody... ogródkowej.

Pszczółka i jej siostry się uwijają przy słonecznikach.  A w tym zapracowanym świecie ja się wyleguję jak jakiś bąk. (Bo nie zaznaczyłam, że cały czas coś podjadam, popijam i gabarytowo wyglądam  jak bąk).
Róże ślą w moim kierunku słodkie aromaty.

Lubię skalne roślinki, lecz pochwalić się  jakoś nie mam czym.


Ten wiszący dzwonek też powinnam odmalować, ale moja skłonność do białej farby w tym wypadku się raczej nie sprawdzi. Jeszcze poczekam trochę, niech bardziej zardzewieje:)

Nie wspomniałam skąd wzięło się dzisiaj takie popołudniowe nudzenie. Bo wykręciłam nogę w kostce. Trochę spuchło i z chodzeniem nie za zbytnio, ale przyłożyłam kompres z altacetu i planuję jutro rano obudzić się bez nożnych problemów.

Na szczęście noga  nie przeszkadza w czytaniu,  mogę sobie  poużywać świata w papierowym wydaniu.  O pójściu do biblioteki nie ma mowy, ale książki czekają na półce, tylko wyciągnąć rękę.
Poniższe zdjęcie nie przedstawia wejścia do mojej biblioteki, ale jest takie śmieszne, że muszę i Wam pokazać.

Dobrze, ze wejście "szparą", a nie studzienką kanalizacyjną na przykład, albo okienkiem na węgiel.

Jutro powrót do aktywności... :)

środa, 23 lipca 2014

Nocny horror

Kilka dni temu znajomi zachęcili mnie do serialu



W zasadzie trzymam się z dala od horrorów,  trochę nie lubię i trochę się boję. Chociaż w tej chwili przypomniałam sobie  trzy bardzo dobre horrory (cóż,klasyka), które uwielbiam - "Szósty zmysł", "Inni", "Klucz do koszmaru" i może jeszcze jakieś. Jeżeli nie znam aktorów grających w horrorze, to się boję. Jednak gdy grają znani, wtedy wiem, że bajeczka zaraz się skończy, jak zwykle bajeczki, którymi się straszy dzieci czy dorosłych. Ale tutaj gra m.in. Jessica Lange, bardzo znana aktorka, więc zgodnie ze swoją regułką postanowiłam się nie bać.


No i staram się nie oglądać horrorów po zmroku. Teraz zapaliłam lampkę i zajęłam się skręcaniem rurek z gazet, bo są mi potrzebne w dużej ilości na dużo koszy. (Jak się napatrzę na cudny kosz, to aż mnie skręca, tak bym chciała taki sam swoimi rączkami. Tylko, że za wysokie progi na lisie nogi). Chodzi też o to, żeby zbytnio nie absorbować się filmem. I to wszystko nie zadziałało, jednak wyłączyłam film pod koniec w obawie o spokojny sen przez resztę nocy. Mogłabym co prawda po pokonaniu kilku metrów znaleźć się w łóżku pod ciepłą kołderką z szafą chrapiącą. A nie zamierzałam dziś spać w sypialni. Dawałabym szafie  kuksańce, żeby przestała chrapać. Nigdy jeszcze nie zdążyłam zasnąć w przerwie między takimi chrapaniami, a szafa potrafi chrapać na każdą nutę, różne melodie wygrywa, a nie są to kołysanki. Jedyna rada - iść jako pierwsza spać. W tym wypadku nie do zrealizowania. A przecież rano do pracy. Wobec tego do filmu wrócę za dnia, mimo że w dzień oglądany horror to nie horror, ale zasłonię okno przed słońcem. Film, a na razie pierwszy odcinek pierwszej serii, jest super, bardzo mi się spodobał. Czuję, że nie będę długo zwlekać, żeby do końca obejrzeć "AHS", a nawet jeszcze dzisiaj. Wy może już go widzieliście, bo to nie taka nowinka, chyba są już trzy albo cztery sezony. Zaczyna się stereotypowo. Małżeństwo Harmonów z nastoletnią córką przeprowadza się do Los Angeles do stylowego domu, żeby rozpocząć nowe życie. Mają za sobą trudne przejścia, poronienie ciąży, zdradę. A teraz już wszystko ma być dobrze. No i ...  wtedy... :)
Rurki skręcałam w nocy, żeby uniknąć pomocy dwóch czeladników. Na szczęście spali. Szczególnie Bobek czuje powołanie do papierowej wikliny. Jego siostra bardziej do krawiectwa, nitki ją fascynują.
Swoją drogą może to być powodem (naciąganym i grubą nicią), że nie biorę się za rękodzieło. Nie dopuszczam oczywiście myśli, że talent nieduży...
P.S. Piszę w dzień i czuję absurdalność zjawiska strachu przed filmem. Ha, ha

poniedziałek, 21 lipca 2014

Bo to różnie mówią...




"Kawał życia z chirurgią w tle"  Stanisław Zieliński

 "Podczas studiów w Pomorskiej Akademii Medycznej przyciśnięty biedą, znów poszedłem do TWP - tym razem, oczywiście, do oddziału szczecińskiego.
Trafił mi się odczyt w jednostce wojskowej w samym mieście. Nic lepszego niż zorganizowana widownia! Zgłosiłem się do oficera dyżurnego, a ten odesłał mnie do politruka. Po paru minutach sala zapełniła się ostrzyżonymi na pałę rekrutami. Działo się to w lecie wczesnym wieczorem. Kompanię ogarniało wyraźne zmęczenie po forsownych ćwiczeniach. Zacząłem mówić o pochodzeniu człowieka. Sala początkowo słuchała, a potem głowy się pochyliły i po paru minutach większość żołnierzy drzemała, a niektórzy pochrapywali. Skróciłem prelekcję, szybko dobrnąłem do końca, a następnie podnosząc głos i szurając krzesłem, poprosiłem o pytania lub dyskusję. Żadnej reakcji. Walcząc o 15 zł., znowu wzywałem do zadawania pytań, ale bez skutku. Audytorium zmorzył sen. Wtedy przyszedł mi z pomocą oficer polityczny, obecny na sali. Wstał i głośno wydał rozkaz : "Wrona, zabierzcie głos!". Wrona wstał - trochę zaspany, trochę zaskoczony, koledzy się podśmiewali, że to na niego padło - i po krótkim namyśle wypalił :"Otóż zapytuję, czy człowiek pochodzi od małpy, czy małpa od człowieka, bo to różnie mówią." Wyjaśniłem i zakończyłem występ."



 Zna ktoś odpowiedź? Bo w książce nie było (tak, jakby wszyscy musieli wiedzieć, no nie?). Człowiek od małpy, czy małpa od człowieka?  Bo to różnie mówią...





piątek, 18 lipca 2014

Mam i ja...

Mam taką małą (według mnie małą. Jest na szczęście wolność słowa i użyłam słowa : "małą" bez uwzlędnienia opinii innych, które owszem istnieją)  manię zbieractwa. Nie żeby śmieci chomikować ( inni właśnie używają tego słowa). Zbieram różne butelki. Bo uwielbiam zdobione butelki.  Zbieram rolki po papierze toaletowym, mam nadzieję zrobić z nich pulpę wg przepisu BluReco, zbieram papier gazetowy i ulotkowy na rurki, zbieram puszki po karmie dla zwierząt. Może krócej by było gdybym napisała, czego nie zbieram. No właśnie, i nic mi teraz nie przychodzi do głowy, jak na złość. Mój sezam jest pełen skarbów. Coraz trudniej się w nim poruszać, bo miejsca nie przybywa, a skarbów jak najbardziej. Zdecydowanie byłam za skromna w swoich potrzebach. "Nie, nie. Nie chcę dużego pomieszczenia, ten mały zachowanek zupełnie mi wystarczy!" Nie wystarczy! ale teraz nikogo to nie interesuje. Chcą, żebym ograniczyła zbieractwo. Ograniczyła!  Jak się powie A zbieractwu, to trzeba lecieć przez kolejne litery alfabetu, bo zatrzymać się już nie można.
Oto jedna półka w mojej graciarni, bardziej ogarnięta, a może po prostu mniej widać.


Rolek po papierze toalet. starczyłoby na "otynkowanie" pulpą zespołu mieszkaniowego ściana wschodnia. A zbieram dalej.



 Zbieram słoiki po kawie .... Wyrzucać takie śliczne słoiczki? (Domownicy się pukają w czoło tak często, aż mają odciski).
Kupiłam kiedyś w Lidlu rolkę papieru tablicowego. Przykleiłam część na lodówkę, zostało jeszcze sporo. Dzisiaj próbowałam zrobić z tego etykietki na słoiczkach. Na próbę, jak to by wyglądało.


 Tak więc wyjawiłam właśnie, co jest moim najprawdziwszym hobby. (W trzeźwości umysłu mam nadzieję, że to zbieractwo nie zbliży się za bardzo do śmieciarstwa, tfu,tfu,tfu, trzy razy za lewe ramię: ))
Często powtarzam w domu, że lepiej mieć takie hobby, niż nie mieć żadnego (bo lepiej). A oni bezczelnie się odszczekują,  że :"wariat na swobodzie największą klęską jest w przyrodzie".  Tylko, że przecież to nie o mnie...  sory.

Czas na kącik humoru, żeby nikt nie był smutny.
Zabłądził facet w lesie, łapie za komórkę i dzwoni na 112.
- Jestem na grzybach, zabłądziłem!!!
- Niech pan spróbuje krzyczeć,  może ktoś pana usłyszy...
- Pomocy... pomocy...
Zza krzaków wyłania się niedźwiedź:
- I co się tak wydzierasz?
- Krzyczę, bo zabłądziłem, może ktoś usłyszy i tu przyjdzie.
- No i przyszedłem, ulżyło ci?

środa, 16 lipca 2014

Francuskie słówka

Dzisiaj będzie tutek - zrób to sam. Mój pierwszy, ciekawe czy nie ostatni? Nie wymyśliłam tego sama, znalazałam gdzieś w czeluściach internetu, najpewniej Pinterestu.
Ozdabianie świecy. 
Tu dla przykładu właśnie taka przeze mnie ozdobiona świeca. Dla zwiększenia atrakcyjności zdjęcia  pstryknięta z efektem jupitera. haha. (Efekt się nie powiódł, atrakcyjność nie zwyżkowała)

A dla sympatyków muzyki poważnej, a jednocześnie rozrywkowej, ta sama świeczka postawiona celem zwiększenia atrakcyjności zdjęcia obok statuetki J.Straussa. (Jak widzimy, efekt znów się nie powiódł, jupiter też nie dopomógł, atrakcyjność nie zwyżkowała)


No to już wiemy, gdzie takich świeczek nie stawiać.
Teraz postanawiamy zrobić  świeczkę  samemu i  poszukać dla niej stosownego ustawienia, raczej nie takiego, jak powyżej zaproponowałam.

Potrzebne będą:
znicz
nożyczki
żelazko
serwetka z motywem
przystępujemy do ozdabiania świecy....

Wyjmujemy znicz z osłonki


                                                        Wybieramy serwetkę z motywem. Ponieważ w tym poście jeszcze nie było nic o Paryżu, to naprawiam błąd i wybieram takąż z wieżą Eiffla, która wiadomo z czym się kojarzy, a jak się nie skojarzy, to jest jeszcze napis "Paris".


Potrzebujemy tylko jednej warstwy serwetki, więc rozdzielamy, dopasowujemy do świecy i naprasowujemy, żelazko ustawiamy na minimum...




                                                               Voila, świeca gotowa




Palę te świece u siebie w domu z powodzeniem, i nie służą tylko dla ozdoby, stwarzają miły nastrój. Nie kopcą, palą się ładnym płomieniem, a serwetka dookoła zapobiega wypływaniu zawartości na podstawkę, świecznik, czy też na stół, jeśli stoi na stole bezpośrednio. Wszystkim znajomym bardzo się podobają i stanowią mój dodatkowy element podarunkowy w różnych odwiedzinach kominkowych...a przy cenach świec jest to cudowna alternatywa :)

A przy okazji, świecznik na zdjęciu to ten kupiony w sklepie ze starociami. Taki miałam na niego pomysł - na biało. Biel mnie ciągle kusi.



A teraz o nauce języka.

"Ani z widzenia, ani ze słyszenia" Amelie Nothomb

Amelie po latach powraca do Japonii, gdzie mieszkała jako dziecko, a jej ojciec był tam ambasadorem. Teraz zamieszkała w znów w Japonii, uczy się japońskiego i pracuje, a sama udziela lekcji francuskiego Japończykom. Rinri to jej uczeń, Hara to jego kolega, obaj studiują romanistykę. Amelie i Rinri zaczynają się spotykać na lekcjach francuskiego.
Ten urywek, który przepisuję ma być małą zachętą do przeczytania książki. Nie wiedziałam, jaki fragment wybrać, bo treść iskrzy się humorem, i wszystko mi się tu podoba.  Książeczka jest urocza, a czyta się ją wręcz na jednym oddechu.



"Mój uczeń ... skupił się, po czym z wysiłkiem wydukał:
 - Hara, przedstawiam ci Amelie, moją kochankę.
Z wielkim trudem stłumiłam wesołość, która by go zniechęciła do tak chwalebnych starań. Przy koledze nie będę go poprawiała; oznaczałoby to dla niego utratę twarzy.
Był to dzień zbiegów okoliczności: zauważyłam, że do kawiarni wchodzi Christine, sympatyczna młoda Belgijka z ambasady, która pomogła mi wypełnić różne papiery. Zawołałam ją.
Teraz moja kolej dokonania prezentacji, pomyślałam. Ale Rinri z rozpędu, pragnąc zapewne powtórzyć ćwiczenie, zwrócił się do Christine:
- Przedstawiam pani mojego przyjaciela Harę i moją kochankę Amelie.
Christine obrzuciła mnie szybkim spojrzeniem. Udałam obojętność i przedstawiłam ją młodym Japończykom. Z powodu tego nieporozumienia i w obawie, by nie wypaść w tym związku na dominę, nie śmiałam udzielać dalszych wskazówek mojemu uczniowi. Moim jedynym celem było teraz pozostanie przy francuskim jako języku komunikacji.
- Jesteście obie Belgią? - zapytał Hara.
- Tak - potwierdziła z uśmiechem Christine. - Mówicie świetnie po francusku.
- To dzięki Amelie, mojej...
W tym momencie weszłam Rinriemu w słowo, oznajmiając:
- Hara i Rinri studiują romanistykę na uniwersytecie.
- Tak, ale nic tak nie pomaga w nauce, jak prywatne lekcje, prawda?
Postawa Christine mnie peszyła, ale nie byłyśmy ze sobą na tyle blisko, bym musiała jej wyjaśniać, jak wygląda prawda.
- Gdzie pan poznał Amelie? - zapytała Rinriego.
- W supermarkecie Azabu.
- Niesamowite!
Najgorsze miałam za sobą, mógł przecież powiedzieć, że z ogłoszenia."








(Opis zdjęcia z kotkami jest pod zdjęciem z kotkami).

A my, ja i mój brat Bobek, przewróciliśmy się na jakiś stary worek i śpimy. Może nas nie znajdą. Cały dzień  ganiają nas do roboty, a to upierz, a to ugotuj, poodkurzaj, a w ogrodzie też tylko my do ciężkiej pracy (psy mogą się wylegiwać). Jak  chwilę chcemy odpocząć , to nie, wstawaj Mi, wstawaj Bobku, bo jeszcze basen do wykopania,  jeszcze półka do zawieszenia! Chyba już się nie dziwicie, że  się schowałyśmy i zasnęłyśmy na czymkolwiek. Byle nas nie znaleźli. Cały dom na naszych małych główkach, a podobno gdzieś istnieje Towarzystwo Przyjaciół Dzieci! My tu mamy  towarzystwo, ale bez przyjaciół. A myślicie, że kto zrobił tę świeczkę w papierku ? My! Ja trzymałam bibułkę, a Bobek prasował. A świecznik na biało kto pomalował? My! Bobek malował czterema łapkami, a ja kawałkiem ogonka.  Precz z wyzyskiem małych dzieci przez kapitalistycznych krwiopijców!!! To krzyczałyśmy my, Bobek i Mała Mi. A teraz cichutko śpimy jak aniołki w komórce pod ścianą :)
 Do zobaczenia.


poniedziałek, 14 lipca 2014

Buteleczka na chłodniejsze dni

Dzisiaj  miałam potyczkę manualną.
Buteleczkę oplotłam sznurkiem, przykleiłam na wikol, a potem nakleiłam serwetkę. Jakaś taka wyszła smutna, jesienna..., bo serwetka w jesiennej tonacji. ( U mnie jak w słynnych kolekcjach mody, jeden sezon do przodu). Więc przetarłam ją białą farbą. I jesień przestała być słotna, wróciło słońce. Z efektu jestem zadowolona o tyle o ile..  :)




Buteleczkę na razie schowam i jesienią postawię  w zestawie z kasztanami, żołędziami, i co tam jeszcze będzie wrześniowego. Jeszcze jest czas.

A teraz wprost z gorącego Meksyku przepis na egzotyczną zupkę. Ostatni przepis, który podaję, bo nagle się zorientowałam, że rękodzieła u mnie najmniej (a miało być najwięcej), na czołówkę za to teraz się wybijają kulinaria. Nie żebym nie lubiła kulinariów, ale pasjonatką nie jestem, ani  mistrzem rondla i patelni.  Jak muszę, to gotuję. Ale skoro sama chętnie bym się poczęstowała taką zupką, to nie będę nikomu żałować!
Buteleczką pochwaliłam się na początku. I zrobię taki myk, że nie będę na przodzie podawała książek, bo można pomyśleć, że ma się do czynienia z wypisami do lektur, a nie ambitnym rękodziełem  (a chciałoby się tak, jak jest u koleżanek na blogach. Kiedy one te trudne rzeczy wytwarzają? nie jest to pytanie retoryczne!).

Zupę tę popiłabym kilkoma szklaneczkami tequili i z jakimiś Mexicano życzylibyśmy sobie : Salud, Amor y Dinero! (zdrowia, miłości i pieniędzy!)

"Zupa kaktusowa
Składniki:
- posiekany kaktus, może być z parapetu
- cebula
- skórki i sok z limonki
- pomidory, czosnek, chili, papryczki piri-piri
- rosół
Tak między nami, zupa kaktusowa to meksykański odpowiednik naszej zupy z gwoździa. Kaktus występuje tu trochę dla picu, ewentualnie z lekka łagodzi pikanterię pozostałych składników.
Poza tym ma również tę zaletę, że pęcznieje w żołądku, wobec czego goście nie wyjdą od nas głodni. Zupa idealna na mdłe imprezy, podniesie temperaturę każdego przyjęcia. Mieszamy i podgrzewamy wszystkie składniki, serwujemy udekorowaną skórkami od limonki, żeby nic się nie zmarnowało.
Ze skromną miną i gaśnicą pod ręką przyjmujemy pochwały. Jeżeli jednak ktoś nam zalazł, niczym cierń opuncji, za skórę, na pytanie, co dodaliśmy do tej zupy, słodko odpowiadamy, że pejotl."

"Zupa musi być" Magdalena Kołodkiewicz



Na koniec notka naukowa - zaglądnijmy do badawczych notatek specjalistycznych.

Notatki naukowca- entomologa: "Mucha ma sześć nóg. Oderwałem musze jedną nogę: 
- Mucha, idź.
 Mucha idzie. Oderwałem drugą nogę:
- Mucha, idź.
Mucha idzie. Oderwałem trzecią, czwartą, piątą i to samo.
Oderwałem musze szóstą nogę:
- Mucha, idź.
Mucha nie idzie.
Wniosek: Po oderwaniu musze wszystkich nóg, mucha ogłuchła."

(Z naukowymi faktami się nie dyskutuje :))

niedziela, 13 lipca 2014

Niedziela nie całkiem leniwa

Znalazłam zupę, która idealnie wpasowałaby się do wczorajszego wpisu. Bo najpierw relacja z wizyty na wsi, spokojnej i wesołej. Obrazki miłych okolic i radosnych zwierząt  (powiedzmy..). Byczki  radosne, bo już-już majaczyło im się wzięcie na rogi jakiejś durnej kobiałki, ale kobiałka nie była taka durna, zwiewała od byczków z prędkością światła. (Tu dygresja.  Naukowiec wszedł na dach budynku z kotem i latarką. Latarkę włączył i razem z kotem rzucił ją na dół. Jedno i drugie uderzyło w ziemię równocześnie. Wniosek :  Kot podczas spadku swobodnego osiągnął prędkość światła. No to i ja mogę rzec, że dawałam dyla z prędkością światła). No dobrze, przesadziłam. Nie zwiewałam z prędkością światła, bo podwórko to nie autostrada niemiecka:))) byczki chyba nie machają ogonami, bo są szczęśliwe i zadowolone! he,he,he
Za to jakie mocne byłoby zakończenie wczorajszego wpisu, że byłam uczestniczką  corridy i oprzytomniałam tylko na chwilę, żeby zapisać. Uff. Ale z tą zupą miałabym inną puentę, co dzieje się  na tej spokojnej i wesołej wsi, aż by wszystkim włosy dęba stanęły:
Co tu owijać w bawełnę: mord z premedytacją. Szkoda, że z opóźnieniem taka fajna zupa mi się trafiła.

"Czernina
Podłogę i ściany przykrywamy folią. Popijając Krwawą Mary, zakładamy lateksowe rękawiczki i przystępujemy do dzieła. Jeżeli ofiara jeszcze żywa i krewka, przesłaniamy jej oczy czarną opaską, podrzynamy gardło i powoli upuszczamy krwi. Do krwi dodajemy octu i cukru, żeby nie skrzepła. Denatkę ćwiartujemy, wkładamy do wrzątku i gotujemy z włoszczyzną (doskonała sycylijska). W tym samym czasie przygotowujemy sobie alibi i do zupy dodajemy oprócz krwi również suszone owoce. Podajemy krewnym jako zupę owocową, najlepiej z makaronem. Faktyczne pochodzenie czarnej polewki wyjawiamy w trakcie jedzenia, z psychopatycznym wyrazem twarzy śledząc reakcje domowników".

 Zalewajkę też wpiszę, bo ta przaśna zupa wkomponuje się w klimat. Chociaż pisana z "y" już nie jest taka przaśna...

"Zalewayka/żur
Jeżeli przebywamy akurat na emigracji, a musimy zrobić dinner, żurek lub zalewayka to strzał w dziesiątkę. Potrzebny nam będzie one jar of jour, do zdobycia w każdym polskim sklepie, prowadzonym na wyspach przez Rosjan, 5 ząbków czosnku of Garlic from China, liść laurowy, kilka ziarenek ziela angielskiego (all 3 pice, nie mylić z old spice), kiełbasa z Bawarii oraz ziemniaczki z Lidla. Zalewaykę/żurek podajemy w wydrążonym soda bread, zupełnie bez wyrzutów sumienia, bo do spożycia to on się raczej nie nadaje. Jak widać, jest to zupa panad granicami, serwując ją, nie narazimy się na społeczny ostracyzm, jeżeli pozwolimy sobie na następujący, typowo unijny dialog:
- Gresch jour? (żresz żur?)
- Yes, today.  (jest, to dawaj)"


"Zupa musi być" Magda Kołodkiewicz




Dla mnie niedziela na wpół wolna, bo pół dnia w pracy.  Ola narobiła mi smaku na  francuską zupę cebulową. Miałam torebkę takiej zupy Knorra, więc do zupy - bazy (bulion z warzyw plus przetarta smażona cebula, na talerz groszek ptysiowy z Lidla) wrzuciłam ten proszek i wyszło coś, co nazwałam na potrzeby niedzielnego obiadu oryginalną francuską zupą cebulową. Nikt nie narzekał, ale uczciwie powiem, że po rękach też nikt mnie  nie całował za tę zupę. Choć powinni, bo zjedzona do ostatniej kropli, że tak powiem z prędkością światła. A do Paryża posyłam westchnienie.... Za rybkę robił filet z mintaja. Strzeliłam mu fotkę.


O 21,oo mecz. Ci, z którymi rozmawiałam nie zdołali mnie przekonać, której drużynie mam kibicować.  Może nawet lepiej, bo intensywnie kibicowałam naszym, i widać jak to się dla nich skończyło. Zanim się wzięłam za kibicowanie, to z mundialów nasza drużyna przywoziła srebra, brązy... Tacy jak ja powinni mieć alternatywną rzeczywistość na czas rozgrywania ważnych meczów. Jeżeli nie chcę nikomu zaszkodzić, to chyba...
... lepiej sobie poczytam (przynajmniej jestem usprawiedliwiona tym razem)


Motto na jutro  (i na całe życie):

"Więc łap dzień każdy i nie
wierz ni trochę w złudnej
    przyszłości obietnice płoche"
                            Horacy 23 r. p.n.e.

a teraz mówię :))  do poniedziałku

sobota, 12 lipca 2014

Rybka albo pipka

"Bouillabaisse. Najdroższa zupa świata.
Przygotowania do przyrządzenia bouillabaisse, czyli marsylskiej zupy rybnej, rozpoczynamy co najmniej kilka lat wcześniej. Najpierw udajemy się na szkolenie z żeglugi i rybołówstwa morskiego. Przydatny będzie również kurs wędkarstwa harpunowego oraz scubadivingu. Następnie intensywnie uczymy się francuskiego. Bouillabaisse bowiem to zupa, która nie podróżuje. Należy ją przyrządzać z co najmniej siedmiu gatunków ryb świeżych, i to tylko tych, które pływają koło Marsylii, w związku z czym fatygujemy się tam sami. W tym celu zaciągamy kredyt i rezerwujemy bilety lotnicze do Marsylii, gdzie czarterujemy jacht oraz wynajmujemy ekipę wielorybników - mogą być przystojni. Jeżeli są przystojni, prosimy o wsparcie w naciągnięciu pianki do nurkowania. Jeżeli nie są, i tak się przydadzą, kiedy trzeba będzie zepchnąć nas do wody. Podczas gdy my polujemy na kolczaste skarpeny i inne glonojady, wielorybnicy na pokładzie piją piwo, jarają gauloisesy, grzeją wodę na zupę, obierają czosnek i klną po francusku, aż huczy. Szczególnie wtedy, kiedy okaże się, że z szafranu, czyli najważniejszej przyprawy, bez której o bouillabaisse można zapomnieć - jeden z nich zrobił sobie skręta."

"Zupa musi być"  Magda Kołodkiewicz


Sezon urlopowy w pełni, więc fiu do Marsylii. Na zupę. Którą oczywiście ktoś wcześniej nam ugotuje, bo przecież nie jesteśmy w stanie wykonać już żadnego ze wskazanych poleceń. Jednak nie dla mnie  wakacje,  nie mam urlopu w lato. W ubiegłym roku był w sierpniu, więc w tym roku urlop jesienią, i to raczej późną niż wczesną. Co zrobię, nic nie zrobię.
Ale tamten sierpniowy urlop miał fajny epizod z wędkowaniem z motorówki na Odrze. Epizod trwał trzy dni i wtedy opchałam się rybkami - z ogniska, z rusztu, z patelni. Tylko zupy nie było. Ale nie mam czego żałować, bo nie byłaby to przecież marsylska bouillabaisse. Czyli - wszystko jeszcze przede mną, ten smak, ci przystojni wielorybnicy i inne atrakcję, pewnie większe niż sama zupa.
Jednym słowem w te wakacje kiszka z wodą, tzn. pipka, a nie rybka.

Teraz kącik humoru
 wędkarskiego :

Do wędkarza podpływa krokodyl
- Biorą?
- Nie
- To olej ryby, chodź się  wykąpać!

i kulinarnego:

Trzej ludożercy umówili się w sobotę na grilla.
Dwaj już rozpalają ogień.
Pierwszy piecze smakowite kobiece udko.
Drugi przyniósł duże i muskularne męskie ramię z łopatką.
W końcu nadchodzi trzeci kanibal. Niesie urnę z prochami.
- Coś ty przyniósł? A gdzie mięsko? - pytają koledzy.
- Ja mam dietę. Dzisiaj tylko gorący kubek.

Teraz widzę błąd, rybka lubi pływać, a ja nie mam nic a propos :)

Ale mam bardzo krótką relację z mojej dzisiejszej wyprawy do rodzinki na wieś. Wieś malutka, gospodarstwo duże....
 









 Zrobiłem dziurkę, może nikt nie zauważy.....


Młode króliczki....



Coś, co zawsze mnie fascynuje. A u mnie tak równo nigdy nie jest...


 
 Porządek musi być......dobrze, że zapaszku nie czuć...










Zdjęcie niewyraźne, nie weszłam do środka, tylko wstawiłam głowę z ręką i telefonem, a i tak wszystkie byczki powstawały na mój widok.....:-)







dość duża odległość nas dzieliła, jakość zdjęć powala, wiem!


Kierowniczki zamieszania, ciekawskie bardzo...













plantacja fasolki zielonej i żółtej


 



kaczki dziwaczki



i jeszcze spacer przy Odrze

 i na tym koniec wsiowej relacji, wracam zaopatrzona w jajka i z energią na nowy dzień w pracy....


 Chyba lubię wieś. Najchętniej to się tam gościć i korzystać z sielskości, cha,cha.
DOBRANOC....