piątek, 29 sierpnia 2014

U nas w domu

U nas w domu  wirus lenistwa rozprzestrzenia się szybko w epidemię. Zaczęło się ode mnie. Wróciliśmy z pracy, zjedliśmy obiad (był z poprzedniego dnia)  i się położyłam na kanapie z książką. Dwie godzinki przyjemnie zleciały, ale postanowiłam zrobić dobrej herbaty sobie i temu drugiemu leniowi, więc musiałam się podnieść do pionu (łatwo nie było) i ruszyć w kierunku kuchni, a po drodze ujrzałam następne ofiary wirusa. Zwykle tacy  rozbrykani, że trudno uspokoić, a teraz umęczeni, prawie zgon:


Mi przytulona do Aszy, bo jak dziecko chce się spać, to najbezpieczniej zasnąć przy dużej mamie. Asza  już nie ruszy tyłka, bo przed Matysem szpanuje, że córeczka ją woli od niego. Ale gdyby duża mama miała wybierać, to pewnie wolałaby synka, bo to jej pupilek, lecz synek aktualnie na koszyku się wyciągnął jak długi. Wirus go złapał w czasie zabawy i nie zdążył pobiec do tej, która zawsze czeka stęskniona. Tylko, że przed spaniem musi być rytuał wylizania kotka od noska do ogonka, więc trudno dziwić się Bobkowi, że czasem woli zasnąć bez macierzyńskiego obśliniania.
A że duża mama ma kłopoty z zaśnięciem, jeżeli nie wycałuje synka, to tym już synalek się nie będzie martwił.
A
 Leży jak szmacina, nie ma nawet siły łapkę podciągnąć do góry i na pewno mu zdrętwieje w czasie spania.

A teraz z google bardzo podobna fotka do tej z Bobkiem, tyle że będzie z pieskiem i komentarzem. Tak mi się spodobała, że ją wklejam, żebyśmy my, padnięci po pracy, wiedzieli, że  to nic nowego pod słońcem, tak wyglądać, i że nie ma się czego wstydzić, ha ha ha.

Prawda tego  komentarza w moim przypadku polega na tym, że jeżeli sobie odpuszczę po pracy i położę się na chwilę,  tyle że nie na stole,(aż tak nieżywa nie wracam do domu. Mówię co prawda :"dobijcie mnie, bo i tak już nic ze mnie nie będzie", ale zawsze ożywam ku zdziwieniu wszystkich.. tylko ja tam nie zdziwiona) ...to od razu pełny odjazd, a nie jakaś mała drzemka.
Dzisiaj raniutko wstałam, chociaż najprzyjemniej by było pod ciepłą kołderką, ale do czasu wyjścia o pracy mam sporo do zrobienia, efektami się pochwalę;  mam nadzieję, że wkrótce:)

Ale wczorajszy dzień nie tak do końca był stracony, praca zawodowa  nie wchodzi w grę, bo nie jest koncepcyjna. Natomiast przed pracą.... wstałam wcześniej... , bo zadzwonił telefon i już nie szłam do łóżka...
I postanowiłam coś przynajmniej zacząć. A ponieważ zniszczyłam swoją kuchenną podkładkę, wypaliłam na niej dziurę, co każdemu się może czasami przytrafić... ale  ja, jeśli chcecie, to mogę zrobić Wam tutorial na ten temat, ktoś byłby zainteresowany?:) i  naprędce uszyłam nową -  na wzór i czy będzie mi pasowała.

Moj
Lamówka, której mam jeszcze spory zapas, a która ma własną wizję układania.
Za bardzo artystyczną, jak na moje potrzeby.  Miałam do niej trochę zaufania przed przyszyciem, ale okazała się go niegodna. Jeżeli myśli, że to ona jest krawcową, to chce się rządzić, normalka.

Mogłyby być takie same podkładki pod talerze. W sumie nie jestem pewna, czy aż tak mi się podoba, żeby okładać całą kuchnię takimi matami. Zobaczę, na razie poużywam i ją wypróbuję .
Jak podkładka odezwie się do mnie ludzkim głosem, to napiszę wkrótce...
Kiedy przymykam oczy, to widzę cudowne patchworki i quilty, niestety moja maszyna do szycia nie słyszała nigdy o czymś takim jak pikowanie, głupio się wykręca i tylko taką oto rąbankę może mi zaoferować, jak wyżej na zdjęciu. Wstyd przynosi krawcowym na poziomie, ona - no bo nie ja przecież..;-).

środa, 27 sierpnia 2014

Pamiętacie ten program?



 Gdy zobaczyłam na półce tę książkę, to od razu po nią sięgnęłam, żeby przypomnieć sobie, jak to wtedy było z tą Europą. 

 "Moja Europa da się lubić" Monika Richardson
"Wspaniałą zabawę zafundowaliśmy sobie i telewidzom przy okazji odcinka "Europa na językach". Nasze gwiazdy były już samodzielnymi telewizyjnymi osobowościami, a gość specjalny, prof. Jan Miodek, nie starał się odgrywać głównego bohatera, za to doskonale uzupełniał rozmowy pomiędzy polskimi cudzoziemcami. Nie mógł sobie jednak odmówić kilku uciesznych anegdot, jak choćby tej o swoich włoskich studentach. Co mu zrobili? Nieświadomi gafy młodzi ludzie na zakończenie cyklu wykładów z języka polskiego wręczyli mu pięć wiązanek. Każda była ozdobiona wstęgą z napisem "ostatnie pożegnanie". Włosi myśleli, że to taka formułka na uroczyste "do widzenia", a naukowcy z Uniwersytetu Wrocławskiego z przerażeniem pytali, kto umarł.

Przy okazji wyszło na jaw, że najtrudniejszym dla cudzoziemców polskim słowem nie jest żaden chrząszcz brzmiący w trzcinie, bo to przypłacając złamanym językiem, przygryzionymi policzkami i wytrzeszczem oczu, potrafił powiedzieć prawie każdy nasz gość. Za to Niemców, Anglików, Francuzów kładzie na  łopatki niewinny "ołówek".
- Do takiej sekwencji głosek nie są kompletnie przygotowani -dodał profesor.

W rewanżu goście zaprezentowali własne językowe łamańce, z których słowacki i fiński okazały się nie do powtórzenia nawet po kilkakrotnym przewinięciu taśmy z nagraniem.

Polacy dowiedzieli się sporo o europejskim języku ciała - że we Włoszech nawet kąt nachylenia dłoni może zmienić znaczenie wypowiadanych słów, że w Finlandii lepiej nie gestykulować wcale, bo wezmą cię za chama, w Anglii zaś trzeba uważać, w którą stronę obraca się dłoń, zamawiając dwa piwa, bo jeśli pokaże się rozstawione palce grzbietem dłoni w stronę barmana , to można oberwać po twarzy.

Martina zaskoczyła nas informacją, że sytuacja typu "nikt nic nie wie", na którą Polacy mówią "czeski film", w Czechach nazywa się "hiszpańska wioska". Jednak w żadnym europejskim języku nie używa się wykrzyknika "O", który w Polsce rozumiany jest świetnie jako wyraz zdziwienia lub potwierdzenie czyjejś racji."



 Akurat dobrze  pamiętam (powiedzmy...) ten odcinek z prof. Miodkiem, bo mi się podobał (bo inne mi się  nie podobały... haha). Niedawno w radiu Szczecin była audycja z cudzoziemcami, którzy w Szczecinie uczą się polskiego. Nauczycielka opowiadała, jak uczeń, a nie było to dziecko, tylko dorosły mężczyzna, już nie pamiętam jakiej narodowości, pytał ją, czy Polacy nigdy się nie mylą, jak na przykład proszą o dwa piwa? Czy nie powiedzą przez pomyłkę : dwie, dwojga, dwiema, dwóch, czy jeszcze inaczej z  wielu możliwych odmian?
Ona odpowiedziała, że taka pomyłka absolutnie nie wchodzi w grę. Nikt się nie myli. Wtedy usłyszała zachwycony głos cudzoziemca : Polacy to bardzo mądrzy ludzie są!
 No i co Wy na to? ....
A, i jeszcze powiedzieli, że według najnowszych badań polski język jest trudniejszy od chińskiego,  do tej pory chiński i węgierski uchodziły za najtrudniejsze. Nie wiem, jakoś trudno sobie wyobrazić, że nasz kochany polski język, który świetnie znają najmłodsze przedszkolaki miałby być najtrudniejszym językiem? Już bez przesady...:)))



 Kącik żartu
- Jaką częścią mowy jest "nic"?
- Czasownikiem
- ???
- Bo odpowiada na pytanie "co robi"
 
Zdjęcia z google.
(A "nic" to zaimek rzeczowy, tak tylko mówię)

niedziela, 24 sierpnia 2014

Ona rządzi



 

Nie to, żeby fascynowała mnie fizyka, ale jakoś intrygujące mi się to wydawało...znacie? próbowaliście?

Przeglądając "demotywatory" i widząc to zdjęcie pomyślałam:   jeśli tak można, to zaraz zrobię tak samo. Wzięłam z szuflady nóż i widelec, szklaneczka z soczkiem już była, zapałki... są. A teraz będzie chwila prawdy......

...fantastyczne uczucie! Jakby to była magiczna sztuczka, a przecież nie jest!

Akurat tę magię widzimy, a ile magii tak nam spowszedniało, że nas już nie  rusza...
"Co to jest, gdy iluzjonista wyciąga z kapelusza to co chciał? Sztuczka.
A kiedy kobieta wyciąga ze swej torebki to czego właśnie potrzebuje? Cud!"
W ponury dzień chmury się rozstępują i pełne słońce...cud, magia, sztuczka? (pogodynka mówiła, że będzie lało cały dzień)

Zdjęcie pstryknęłam byle było, w myśl zasady: chwilo trwaj, jesteś piękna!



Jeżeli już jesteśmy przy fizyce, to poznajmy jej nowe prawa.

1. Prawo kąpieli - Kiedy ciało jest zanurzone w wodzie dzwoni telefon.
2. Prawo bliskich spotkań - Prawdopodobieństwo, że spotkasz znajomego rośnie, jeśli jesteś z kimś, z kim nie chcesz być widziany.
3.  Prawo dowodu - Jeżeli chcesz udowodnić, że jakaś maszyna nie działa, to ona akurat zadziała.
4. Prawo produktu - Gdy znajdziesz produkt, który polubisz, zaraz przestaną go produkować.
 Niby śmieszne, ale nie bardzo. Od razu mogłabym sypnąć przykładami ze swojego życia,....
A do pierwszego prawa dodałabym, że czekasz na kogoś.. np. 3 godziny, przestajesz czekać i ,tak jak w "prawie", idziesz się kąpać -  i oto, tadamm, wyczekiwana osoba pojawia się w momencie, gdy ledwo zdążyłaś usiąść w wannie.  Raz próbowałam przechytrzyć to prawo w ten sposób, że postanowiłam  zacząć czekać za godzinę od umówionego czasu; a to jeszcze  zrobię to czy tamto, bo wiadomo, że się  spóźni. I co? Oczywiście, że osoba przychodzi punktualnie co do minuty!


Kącik żartu:
W jednym przedziale pociągu do Szwajcarii spotkali się fizyk doświadczalny, fizyk teoretyk i matematyk. Przez okno zobaczyli łąkę, na której pasły się trzy łaciate krowy. Fizyk doświadczalny skomentował to następująco:
- W Szwajcarii wszystkie krowy są łaciate
- O, przepraszam. W Szwajcarii istnieją łaciate krowy - poprawił go kolega teoretyk
a matematyk zawyrokował:
- W Szwajcarii istnieją 3 krowy, które są łaciate przynajmniej z jednej strony.


Czy naprawdę kącik żartu nie może być śmieszniejszy?  Może, ale skąd brać żarty o fizyce? No, ale jak tak zacznę stąd wyrzucać, to zostanie nam tylko doświadczenie z nożem, widelcem i zapałką:) dobrze, że przynajmniej to doświadczenie się udało.


A na lekcji fizyki nasz pan powtarzał nie raz, a wiele razy, żeby dzieciom się utrwaliło:
Matematyka jest królową, ale to fizyka rządzi światem.
Ale z drugiej strony.... pan był od fizyki, to niby jaki przedmiot miał chwalić?
Dziwne by było, jakby nie chwalił swojego tylko cudzy:))




piątek, 22 sierpnia 2014

Stołek czy koń trojański

Kupiłam sobie stołek w sklepie ze starociami celem przerobienia i ustawienia w swoim kąciku (bo jak inaczej nazwać takie małe miejsce, którego nikt nie chciał, bo na wszystko było za małe, tylko ja dobra dusza wyraziłam zgodę. Ocknęłam się, ale było już za późno!!!!).
Stołek rewelacyjny, tylko obszycie siedziska zniszczone. Kubuś sprawdza, co to za mebel pojawił się w pobliżu. Chyba dziwnie pachnie...


Nie tylko dziwnie pachnie, ale jeszcze coś z nim jest nie tak. Może kształt, ta kurza nóżka trochę dziwna...Kubuś zawołał Matysa i Szczurka, żeby wspólnie rozwikłali zagadkę tego stołka.

Może to koń (pies?kot?) trojański, a nie żaden stołek. Lepiej dobrze sprawdzić przed wprowadzeniem go do domu. Matys jako główny specjalista, bo ma duży organ węchowo-lemieszowy, poproszony został o opinię, może będzie z niego wreszcie jakiś pożytek, i z organu, i z Matysa. Matys potwierdził, że dziwnie pachnie.
Zaprzeczam tym plotkom, stołek jest w porządku, poza zniszczoną tapicerką na siedzisku nic w nim nie ma dziwnego. Nie wierzcie zwierzętom, to one najwyżej dziwnie pachną, niech sobie siebie powąchają, mądrale, a nie mój stołek. No ale...
Zerwałam z krzesła tapicerkę, potem jeszcze jedną. Ktoś kiedyś nie zadał sobie trudu, żeby pozbyć się starego obicia i nabił  nowe na stare. Ale ja tak nie mogę zrobić  jako... znana perfekcjonistka :)))  mój stołeczek musi być jak nowy (stary, ale "nowy"). Musiałam więc zerwać dwa obicia i wyszorować go, żeby  psy nie miały się w co wwąchiwać.
Wyciągnęłam swoje uwolnione materiały i znalazłam taki, co będzie mi pasował, ma miły i nie agresywny wzorek. Zręcznie go nałożyłam, obiłam, przyszyłam i gotowe..., a tamto krzesło  pożegnało mój warsztacik. Było za duże, za szerokie i w ogóle za...
Takie zamieszanie w tym warsztaciku? Jakiś nowy element wystroju? Bobek postanowił nie spuszczać oczu z warsztaciku, bo tyle tu wszystkiego, że łatwo przeoczyć jakieś ciekawe wydarzenie. A w ogóle to chyba ma być tajemnica przed kotem, ale kot się cichutko ulokuje w jakimś miejscu i będzie obserwować sytuację jako stały element wystroju.
Kot nie dosłyszał, co się stało z tamtym krzesłem, całkiem go nie będzie?

Bobek  dobrze kombinuje w swojej małej główce, na szerokim krześle lubił się wygodnie ułożyć, a ten stołek? wygląda podejrzanie (wszystkie zwierzęta zgodnie to stwierdziły) i jeszcze się kręci dookoła własnej osi. Może  kota zemdlić, gdy kot na nim usiądzie. I znowu się zaczną nieprzyjemne uwagi : Czego ten kot się znowu nażarł, że zarzygał cały dom? I jak tu postanowić, że koniec z rzyganiem, gdy ten stołek aż się prosi, żeby się na nim pokręcić?













środa, 20 sierpnia 2014

Decydować o sobie


Kangury to fajne zwierzaki, więc fragmencik o kangurach,  zdjęcia w google też znalazłam fajne. A  potem będzie o książce, którą czytałam wczoraj do północy, a po północy obejrzałam film nakręcony na podstawie tej książki.

"Byłam wtedy w trzeciej klasie i miałam mówić o kangurach. To naprawdę ciekawe zwierzaki. Nie chodzi tylko o to, że nie spotyka się ich nigdzie poza Australią, jakby były jakąś ewolucyjną mutacją; kangury mają oczy jeleni i parę bezużytecznych przednich łap, zupełnie jak tyranozaur, ale najbardziej interesująca jest oczywiście torba.  
Kangurek, kiedy się urodzi, jest malusieńki. Wciska się do maminej torby i mości się w środku, a nieświadoma niczego kangurzyca skacze sobie zadowolona po odludnym australijskim buszu. Sama torba też nie wygląda wcale tak, jak ją rysują w kreskówkach - jest różowa i pomarszczona jak wewnętrzna warga, a do tego pełno w niej różnych ważnych macierzyńskich instalacji.  
Założę się, że nie wiedzieliście o tym, że kangurzyca może nosić w torbie więcej niż jedno młode. Czasami zdarza się tak, że rodzi się kolejne maleństwo, które siedzi sobie w ciepełku na dnie torby, oblepione śluzem, a jego starsza siostra wchodzi mu swoimi wielkimi stopami na głowę, sadowiąc się powyżej."



Zdjęcia całkowicie i w żadnym razie nie są powiązane z książką, są tylko ilustracją do kangurów. W książce poza tym fragmentem nie ma ani słowa więcej o kangurach, są natomiast poruszane na bazie opowiedzianej historii ważne treści o nas samych. A ja to chyba instynktownie wybieram książki, gdzie cokolwiek będzie o zwierzętach, małych, dużych, byle były, to się dopiero nazywa obsesja...

No więc najpierw przeczytałam książkę, a potem natychmiast włączyłam film nakręcony na podstawie tej książki. Nienowa książka i nienowa adaptacja. Nawet kiedyś parę razy mignął mi ten tytuł w telewizji. No, ale jednak jej nie widziałam. Myślę, że zaliczam się do grona nielicznych, co nie znają ani książki, ani filmu.
Tytuł tej książki to : "Bez mojej zgody" Jodi Picoult
Po przeczytaniu książki rzuciłam się na film jak szczerbaty na suchary, żeby zobaczyć jak to zostało nakręcone (i co pozmieniane).



Tradycyjnie w przypadkach adaptacji - książka niestety jest lepsza. Dwa zdania o treści: Anna zostaje sprowadzona na świat poprzez sztuczne zapłodnienie, żeby ratować życie Katy, swojej siostry chorej na białaczkę. Jej tkanki mają całkowitą zgodność z jej tkankami, więc od niemowlęctwa jest "magazynem części zamiennych" dla Katy, co się wiąże z wielokrotnymi operacjami, bo rodzice pobierają od Anny wszystko czego jest potrzeba Katy. Aż tu nagle...Anna występuje do sądu o pozbawienie rodziców prawa decydowania o jej ciele, co jednocześnie oznaczać będzie śmierć Katy, jeżeli zabraknie dostawcy narządów, tym razem jest to nerka.
Przyznam się, że nie lubię ckliwych historii, a tu bez wzruszenia się nie obejdzie.  Ci, którzy czytali książkę filmem się nie zachwycą, ale obiektywnie mówiąc film jest ciekawy i dobrze się ogląda. Ale za dużo zmian...zły był to pomysł, żeby natychmiast porównywać książkę z filmem, bo jesteśmy reżyserami filmu w naszych głowach i oczywiście jest to reżyseria na Oskara albo nawet na Nobla:) Nie będę nic więcej pisać, bo może ktoś nie widział i nie czytał, tak jak ja do tej pory, i nie chcę popsuć wrażeń i emocji, bo będą nieuniknione.
Foto 1. Anna ze swoim adwokatem
Foto 2. Anna z matką
Foto 3. Anna i Katy

A tak w ogóle, to cały czas się zastanawiałam, co należało by zrobić na miejscu Anny? Jak ocenić jej pomysł wystąpienia do sądu o zgodę na decydowanie o swoim własnym ciele?  Każdemu chyba przemknęła taka myśl przez głowę : jak bym postąpił?  nie wiem...

niedziela, 17 sierpnia 2014

Dobre było

Popołudnie upłynęło pod znakiem spotkania towarzyskiego. Dostałam w prezencie dwie donice kuleczki, takie widziałam u kolegi, a mnie się one wtedy spodobały. To teraz mam bardzo podobne. Szkoda, że kwiaty już nie są tak reprezentacyjne jak te donice. Jakbym wiedziała, że dostanę donice, to bym kwiatki podreanimowała, a tak to są przed kuracją. Jak widać z lekka się podsuszyły biedulki. (Może są na jakiejś dziwnej diecie ? a dieta wiadomo, czasem więcej szkodzi niż pomaga, tu mamy taki przypadek.... A pewnie od razu każdy myśli, że moja wina...?:)



A ten jeszcze bardziej zasuszony, hm... ale dlaczego zakurzony:)
 Donice śliczne,  kwiatki powinny od razu lepiej się poczuć w ładnej oprawie, zobaczymy czy zadziała kuracja estetyką, ha,ha. Jak nie zadziała, to trzeba je będzie zacząć podlewać...


 Tego storczyka już wyrzucałam, bo mało, że stracił kwiaty, to wysechł i zmarniał. 






Ale zobaczył go w ostatniej chwili kolega, ten od doniczek. Zastosował chirurgiczne cięcie i tym cięciem uratował storczykowi życie. Tak właśnie teraz wygląda ten niedoszły umarlak. Kolega jest ogrodnikiem i projektantem ogrodów, i rzeczywiście zna się na roślinach, trzeba mu przyznać. Storczyk zaświadczy...



a skoro już zaczęłam o storczykach...




to pokażę jeszcze jednego. Te kwiaty jakoś mniej niechlujnie wyglądają, szlachectwo zobowiązuje. (Że niby takie szlachetne są, a czy są, to nie wiem. Lepsze jednak wrażenie robią niż tamte suchelce, już ja się za nie wezmę, cebulowe czy nie cebulowe , zaczniemy od zimnych natrysków)...
Nasze spotkanie z sąsiadami było improwizowane, więc z przygotowań najwięcej aktywności zajęło zamówienie pizzy (uzgodnienie dodatków, grubości ciasta, sosów itp.), 



Ale sama też się popisałam, bo godzinę przed godziną "W" upiekłam ciasto - najłatwiejsze ciasto świata, a przy tym eleganckie.
Jeżeli ktoś go nie zna, to koniecznie niech się skusi, bo robota przy nim żadna, i się czasu nie marnuje za wiele. Jest to ciasto ze śliwkami.
Jeżeli zapomnimy wcześniej umyć śliwki i myjemy przed samym pieczeniem, to wydrylowane połówki trzeba kłaść na papierowy ręcznik. Odsączą się wtedy z wody.
Siostra dostała od koleżanki przepis na ciasto o nazwie "Kruszon"; koleżanka zachwaliła siostrze, siostra zachwaliła mnie, a ja go zmodyfikowałam i piekę z różnymi poprawkami w celu zmniejszenia "czasopieku",  na smaku nic mu to nie szkodzi.
Więc do dzieła.
Wyciągamy miskę. Wrzucamy do niej 3/4 margaryny i wkładamy do mikrofalówki na chwilę, żeby margaryna zmiękła.
W tym czasie przygotowujemy produkty:
- 6 jajek
- 3 łyżki cukru
- 3 szkl. mąki + 2 łyżeczki proszku do pieczenia
Do miski z miękką margaryną wrzucamy żółtka (białka do oddzielnej miski), cukier, mąkę z proszkiem i wszystko mieszamy niestarannie łyżką, byle się składniki połączyły.
Ja najpierw łączę margarynę, żółtka i cukier kilkoma ruchami rózgi, a potem mąka, parę machów łyżką i już.
Na blachę wyłożoną papierem wysypujemy równomiernie to, co przed chwilą zmieszałyśmy.
Lekko ugniatamy palcami, żeby przykryć dno blachy. 
Aha, blachę bierzemy największą, jaką mamy, ja wzięłam 35cm x 28cm.
Na to, co ugniotłyśmy układamy połówki śliwek skórką do dołu, jedna obok drugiej.
Możemy lekko posypać cynamonem. 
A teraz najdłuższa prosta do pokonania : ubijanie piany mikserem, niestety około 2 minut.
Ale przedtem przygotujmy to, co dodamy do piany:
- 1 szkl. cukru
- kisiel
Ubijamy pianę, na koniec wsypujemy powoli cukier, a jeszcze później kisiel (ja tym razem nie znalazłam kisielu, więc dodałam budyń cytrynowy. Dobre wyszło. Robiłam już z budyniem waniliowym i też wszyscy chwalili).
Teraz pianę po jednej łyżce układamy  na śliwkach, a potem łyżką wygładzamy powierzchnię.
Wkładamy do nagrzanego pieca, ok. 200-210 stopni C. Pieczemy 50-60 min. Gdy się ładnie zarumieni beza, sprawdzamy patyczkiem, czy suchy. Jak będziemy mieć szczęście i nie natrafimy na śliwkę, to próba z patyczkiem będzie udana. A tak naprawdę działajmy na czuja, ładnie wyrośnięte, dobrze przyrumienione, obłędnie pachnie - czyli już.
To ciasto jako "kruszon" funkcjonuje z dżemem porzeczkowym i zimą jak najbardziej go stosuję.
Ale teraz szkoda przegapić urodzaju śliwek.
Ooo, jakie to dobre !
No nie, dłużej opisywałam niż robiłam:)))






czwartek, 14 sierpnia 2014

Nad morze

Z okazji wolnego dnia zorganizowaliśmy szybki wypad do Kołobrzegu. To oburzające, że lato się kończy, a ja nie powąchałam morskiej bryzy mieszkając od morza godzinę szybkiej jazdy samochodem (a czasem jak się rozpędzę to mówię, że mieszkam nad morzem, co tam...). Kołobrzeg wyniknął stąd, że jeździmy na zmianę do Świnoujścia, Międzyzdrojów i Kołobrzegu. Wypadło  na Kołobrzeg.  Zapakowaliśmy do samochodu wszystkie rekwizyty na jednodniowy wyjazd, Kubusiowi (jedynemu psu odpowiedzialnemu i zdrowemu umysłowo, w przeciwieństwie do Aszy i Matysa, bo ci to dopiero mają zryte berety) powierzyliśmy opiekę nad ruchomościami i nieruchomościami, wtarabaniliśmy się do samochodu my oraz syn (chrzestny, ale zawsze) i ruszyliśmy w drogę.
Koszalin, Kołobrzeg, co za różnica. Trochę mi się znaki dojazdowe pomyliły przy pstrykaniu fotki. No, ale u celu było to, co trzeba, czyli.....
...morze.  Nie byliśmy do końca przekonani co do tej wyprawy, bo taki wiatr, nie wiadomo czy to będzie ładny dzień. Ale Posejdon chyba nie chciał straszyć swoją potęgą,  zobaczył nas pierwszy raz w tym roku i pomyślał zapewne, że ta nieśmiałość wynikła z lęku przed przepastnym ogromem jego królestwa i zatrzymał grzywacze, bałwany i przywitał nas ładnie pomarszczoną taflą i wodą cieplutką jak w podgrzewanym basenie.
Adaś bez nieśmiałości zarządził wielkie pływanie, bo miał dmuchane kółeczka na ramionach. Przytargał też własną jednostkę pływającą nadmuchaną celem opłynięcia większego kawałka morza. Matka (chrzestna, ale zawsze) ukradkiem spuszczała powietrze, żeby nieustraszony majtek trochę zmienił plany na mniej ambitne. Na przykład pląsanie przy brzegu, jak widać wyżej.
Pląsanie przy brzegu absolutnie nie spotkało się ze zrozumieniem, matka w zamian zaproponowała zakopanie syna żywcem w plażowym piasku, co ucieszyło syna, ale pobudziło do dzikich wyjców inne dzieciaczki, które też chciały skosztować takiego ekstremalnego doświadczenia. Ich rodzice nie byli skłonni do tych wybryków tłumacząc dzieciom, że są jeszcze za małe, a jak będą sześciolatkami, jak Adaś, to zupełnie co innego.
A tu uchwycony moment próby uprowadzenia syna przez  kwiatowego potwora. Bez znaczenia jest fakt, że syn sam wskoczył na jego rower. Uprowadzenie to uprowadzenie!
Kilkakrotnie uszedł z życiem, więc jak emocje opadły to powrotna droga minęła synowi na drzemce. Po rumieńcach widać, że lekko mu nie było przeżyć ten dzień.  Ale dał radę...
W domu żadne zwierzę nie zauważyło, że cały dzień nas nie było. Mina Bobka jest miną przedstawicielką  kotów i psów, którzy ledwo zauważyli, że wróciliśmy. Wszyscy byli  zaspani i  obrażeni. Ale jak dostały dobrą kolację na przeprosiny, to obraza poszła w niepamięć. Czyli nie są zawzięte w gniewie. Dodam tę zaletę na kupkę pozytywnych cech naszych pupili, przyda się bardzo, bo ostatnio w dużym tempie rosną Himalaje wad. Nawet nie będę o nich wspominać, niech już ten wieczór będzie do końca przyjemny. Po emocjach po wizycie u Posejdona, do jakichś tam psich i kocich wad nabiera się odpowiedniego dystansu:)))


wtorek, 12 sierpnia 2014

Maxi

Kocięta, ptaszęta.... Pierwsze wchodzą w wiek przedszkolny, a drugie w gniazdku drą dzioby, bo matka i ojciec nie nadążają z dostawą  spożywczą, a takie toto nienażarte, że zjadłyby konia z kopytami:) Muszę zacząć podrzucać im jakieś robaczki, czy muszki; sprawdzę, jakiego rodzaju ptasie bebiko jest potrzebne, bo sami padną na dzioby, a nie wykarmią juniorów.
A wciąż niezmienne są macierzyńskie instynkty naszych piesków.  Aszy i Matysa. Kubuś jakoś nie jest zainteresowany kotkami, ani one nim. Asza pełni rolę matki, Matys ojca, lub odwrotnie. Gdy Asza pozwala im na wszystkie psoty, to Matys je dyscyplinuje. A czasami się zamieniają rolami. Można ze śmiechu sikać po butach jak się widzi Aszę jako zaborczą matkę, a Matysa jako zaborczego ojca, nawzajem o siebie są zazdrośni, każde chce mieć dzieci tylko dla siebie, i uważa, że tylko ona/on ma do nich jedyne i niepodważalne prawo.
Wybrałam właśnie tego tematu dotyczący fragment (dotyczący instynktu macierzyńskiego,  zagmatwałam się już) z książki "I tak człowiek trafił na psa", której autorem jest Lorenz Konrad.   Bohaterką jest tu małpiatka Maxi, niezamężna i bez przychówku, a Pussy to kotka.
"Tak więc Maxi pozostała bezdzietna i jak niejedna bezdzietna kobieta zazdrościła szczęśliwej matce błogosławieństwa rodzinnego. Taką szczęśliwą matka Pussy zostawała dwa razy na rok. Otóż Maxi interesowała się kociętami tak namiętnie jak niezamężna siostra mojej matki moimi dziećmi. Moja żona więc bez oporu, a nawet z wielką wdzięcznością zostawiała nieraz pod jej opieką na jakiś czas dzieci, natomiast Pussy była całkiem odmiennego zdania. Obserwowała małpiatkę z najwyższą nieufnością i ta musiała być bardzo ostrożna, kiedy chciała wziąć sobie kociątko, aby je "pieścić i całować". A jednak udawało jej się to raz po raz! Gdziekolwiek by Pussy najstaranniej ukryła kocięta i pilnowała ich, Maxi zawsze odnajdywała gniazdo i porywała kotka. Trzymała zrabowane dziecko tak, jak to czynią samiczki matki, przyciśnięte tylną nogą do brzuszka. Na pozostałych trzech łapach mogła i tak uciekać i wspinać się szybciej niż kotka, nawet jeżeli ta przyłapywała ją na gorącym uczynku. Wówczas zaczynała się dzika gonitwa, która kończyła się najczęściej tym, że małpiatka rozsiadała się wygodnie na cieniutkich gałęziach w górze, dokąd kotka nie mogła już dotrzeć i tam oddawała się istnej orgii macierzyństwa. Przede wszystkim zdawało się, że Maxi zależy na przyrodzonym instynktownym geście mycia : starannie przeczesywała kotkowi futerko, czemu ten chętnie się poddawał, a szczególnie mozoliła się nad oczyszczeniem tych części, które tego u osesków najbardziej potrzebują. Staraliśmy się oczywiście jak najszybciej odebrać jej kotka, gdyż obawialiśmy się, że mogłaby go kiedyś upuścić, co się jednak nigdy nie zdarzyło. Trudno by mi odpowiedzieć na pytanie, jak właściwie samiczka mongoza poznawała, że kotki to młode zwierzęta. Nie według rozmiarów, gdyż nie wykazywała najlżejszego zainteresowania dorosłymi drobnymi ssakami mniej więcej tej samej wielkości. Ale kiedy moja suczka Tito miała później dzieci, dobra ciocia tak samo zachwycała się nimi, jak przedtem kociętami, i to jeszcze wówczas, kiedy szczenięta były już większe od niej. Chociaż z niechęcią, Tito na mój surowy rozkaz musiała się pogodzić z tym, że Maxi wyładowywała nagromadzoną w sobie potrzebę opieki również na jej szczeniętach. Nie koniec na tym: kiedy mianowicie urodziło się najstarsze z moich dzieci, Maxi uznała i to za niesłychanie pożądany przedmiot opieki i godzinami siedziała przy chłopaczku w wózku - dla niewtajemniczonych widok zaiste niesamowity, bo główka z czarną twarzą, odstającymi, ludzkimi uszkami, szpiczasty nos drapieżcy, lekko wystające kiełki, a przede wszystkim ogromne bursztynowe oczy nocnego zwierza, których źrenice są we dnie ściągnięte jak główka od szpilki, mają w sobie coś niepokojącego. Prawdopodobnie odczuwali to już dawni zoologowie, bo ochrzcili tę grupę zwierząt nazwą lemury, czyli upiory. Trzeba się lepiej wpatrzyć w dziwaczną fizjonomię małpiatki, aby odczuć , jak urocze i miłe jest takie zwierzę. Ale dziecko można było równie spokojnie powierzyć opiece małpiatki, jak mojej ciotce.
Niestety miłość Maxi doprowadziła do tragicznego konfliktu: stała się ona mianowicie tak złośliwa z zazdrości o kobiety pielęgnujące dziecko, że wreszcie byliśmy zmuszeni trzymać ją w klatce."


Takie maleństwo zapewne najbardziej Maxi chciałaby pieścić i całować.


To portret Maxi.
Szukałam w gogle lemura mongoza i  z opisu, i z nazwy ...wybrałam Maxi. Wystających kiełków nie widać, ale te ogromne bursztynowe oczy jak najbardziej się zgadzają.

"I tak człowiek trafił na psa" - Konrad Lorenz

niedziela, 10 sierpnia 2014

Maleństwa

Zobaczcie  te małe skarby, które mam pod daszkiem wiatki na drewno.
Kiedy siedzieliśmy sobie na słoneczku przy popołudniowej herbatce naszą uwagę zwróciły podfruwające  do gniazdka ptaszki z dziobami pełnymi jedzonka. Po tym jak odleciały na chwilkę uwieczniłam bachorki na zdjęciu. Mamusia i  tatuś   przylatywali co chwilkę z prowiantem, na co dzieci reagowały wrzaskiem niemiłosiernym.

cisza, cisza.... wcale nie widać, że życie tętni w tym kłębku siana. A za chwilę...

blask lampy błyskowej wywołał taką reakcję... Przepraszam was pisklaczki, jakoś nie pomyślałam o tym błysku, a maleństwa się wystraszyły. Od razu się wycofałam, na szczęście szybko przyfrunęli rodzice i zatkali rozwrzeszczane dzioby.
No i znowu są tu nowe bobasy. Mi i Bobek już trochę odchowani,  pora na następne maleństwa. Od czasu do czasu będę zapuszczać żurawia i obserwować ptasią rodzinkę. Oczywiście już bez fleszy,  dyskretniej, ale się nie powstrzymam przed tym. Nawet ptaszki muszą mieć swojego wielkiego brata, a w tym wypadku wielką siostrę. Takie życie...
Z branży ornitologicznej opowiem jeszcze  historię, jak spotkałam gawrona z niesprawnym skrzydłem. Czemu niesprawne zaraz powiem. Było to późną jesienią, przyjechałam do pracy na popołudnie, zaparkowałam, wysiadłam z samochodu i zobaczyłam jak  po parkingu spaceruje kolebiąc się na nóżkach i ciągnąc za sobą skrzydło jakieś ptaszysko wronopodobne. Od razu było widać, że nie pofrunie, bo jak z uszkodzonym skrzydłem? W internecie sprawdziłam telefon do schroniska dla zwierząt, naświetliłam sytuację przez telefon i dostałam Nr tel. do pana od dzikich zwierząt, na szczęście mamy takiego w Szczecinie. Nie czekałam długo i przyjechał specjalista od łapania ptaków. Ale zanim ten łowczy przyjechał, to czekając obserwowałam gawrona i sama nie wierzyłam własnym oczom. Na parkingu, mimo że nie jest mały, to nie spotyka się ptaków, a przynajmniej rzadko. Logiczne, na parkingu spotyka się samochody. Tym razem było pełno ptaków, ale nie przyleciały przypadkowo, każdy przyniósł coś w dziobie, kawałek bułki, chleb, jakieś inne pożywienie, i  każde ptaszysko rzucało w kierunku inwalidy jedzenie, które przyniosło.  On tylko podchodził i zjadał. To było niewiarygodne przeżycie, obserwować tę ptasią orkiestrę świątecznej pomocy. Jak przyjechał łowczy, to  uwinął się raz-dwa.  Zapytał tylko, gdzie jest ptak. Zerknął w jego stronę i zanim narodził się we mnie zamiar jakiejkolwiek pomocy w złapaniu gawrona, on już go złapał. Byłam równie zdziwiona jak ten ptak. Łowczy podbiegł do niego zwyczajnie i siup już go miał..... Pokazał mi potem, co było z tym skrzydłem. To był strzał z wiatrówki, przestrzelone skrzydełko! Zabrał pacjenta i odjechali na sygnale na ostry dyżur do szpitala.
(Tylko: zabrał pacjenta i odjechał. Ostry dyżur  użyłam na potrzebę mocnego akordu na koniec tej historii). 
Miałam jeszcze przygodę ze sroką owiniętą pajęczyną, ale tak owiniętą, że mumie egipskie były luźniej okręcane bandażami niż była owinięta ta sroka   Szłam przez skwer, a ona stała na mojej drodze i skrzeczała, żebym ją wyplątała z sieci.  Mimo, że się spieszyłam na autobus uległam prośbie, a do tej pajęczyny to przydałyby się wtedy nożyce do stali. Nie wiem, jak ona to zrobiła, żeby się zaplątać tak mocno. Chyba ktoś trzeci w tym uczestniczył. Pająk? Pomylił srokę z tłustą muchą? A ona stała jak kukiełka i czekała, co pająk dalej wymyśli? Albo pająk może użył tabletki gwałtu! Bo innego wytłumaczenia nie widzę. Nie poznam już niestety kulis tego dziwnego love story pająka ze sroką. W każdym razie wyzwoliłam ją z sieci, a ona jak to sroka, otrzepała się i już jej nie było. Czyli wszystko się szczęśliwie skończyło, bo na autobus też wtedy się nie spóźniłam.
Google nie znalazło żadnego zdjęcia sroki w pajęczynie, dziwne!!!!!!!  

Stała zupełnie tak samo jak tu na tym zdjęciu, tylko patrzyła prosto w moje oczy i głośno narzekała na los. Aha, bo dzioba nie miała okręconego pajęczyną i mogła sobie głośno wykrzykiwać.


Gawron miotający się po parkingu wyglądał właśnie tak. To zdjęcie też z google. Ale nie wykluczam, że ''mój" gawron stał się celebrytą i pełno jego fotek w internecie. Wystarczy popatrzeć na  jego minę, jaki to się zrobił hardy i zadziera nosa.



piątek, 8 sierpnia 2014

Perski dywan. By się chciało

Tak bardzo było mi żal wyrzucić te stare ubrania, że postanowiłam jednak zatrzymać wszystkie. :-)

Nie, nie,  aż tak źle ze mną nie jest. Postanowiłam je zatrzymać, ale w innej formie.  ;-)



Proszę, zaraz pokażę moje okiełznywanie (czy jest w ogóle takie słowo?) uwolnionych starych ubrań. Przygotowałam kilka sztuk materiału o podobnej fakturze. Materiał odzyskałam ze starych spódnic, bluzek, koszulek, tak, żeby kolorystycznie mniej więcej grało.  Pocięłam na paski szerokości ok.1do1,5cm.


Te paski pozwijałam w luźne kłębki, żeby się nie plątały i był jakiś porządek przy robocie.

Potrzeba dość dużo materiału, więc poszukałam dodatkowo jeszcze jakichś materiałów, żeby mieć w pod ręką, gdy nagle zabraknie tworzywa. Wszystko oczywiście z tych uwolnionych.


Akurat znalazłam takie kolory :  różowy, biały i zieleń oliwkowa. Nie najgorszy zestaw barw, ale na kolana nie rzuca... Z trzech pasków plotę warkoczyk...

Jednak trzeba kroić następne paski z innych ubrań, dobrze, że przygotowałam kolejną porcję. Pilnuję tylko, żeby to była miękka dzianina i kolorystycznie zbliżona do pierwowzoru, może nikt nie zauważy różnicy... albo zauważy i pochwali:)

Warkoczyków jest sporo, ale się bardzo szybko plecie, wiec przybywa ich w okamgnieniu.

Nie stosowałam reguły: trzy kolory - jeden warkoczyk. Dwukolorowe też plotłam. W sumie kolorów było sześć : dwa różowawe, dwa zielonkawe i dwa białawe.
Potem  maszyna pozszywała warkoczyki w taki zgrabny dywanik...
Początki i zakończenia warkoczyków najpierw chciałam zostawić, żeby były z nich frędzelki.
To już ostatnie zabiegi przy moim dywaniku. Kolorystycznie ładniej wygląda on w naturze niż na zdjęciu, bo kolory są wesołe, a nadmiar różowego nie szkodzi w tym wypadku. Miałam trochę wątpliwości, bo  nie leży mi za zbytnio ten kolor (coś takiego...a z tą różową bluzką nie potrafiłam się rozstać od paru lat...),  niedawno przeczytałam u Klimju, że różowy to też nie jest jej ulubiony kolor, i od razu raźniej. Ale na początek takie znalazłam materiały i chciałam się prędko brać do roboty, a nie dumać nad nimi, czy lubię czy nie lubię. Żeby mi zapał nie odszedł, bo co chwilę już coś innego mnie zaciekawi.
Po namyśle obcięłam frędzle, bo wprowadzały bałagan. Tak mi się zdaje. Na bokach doszyję taki sam warkocz i to będzie zwieńczenie dzieła. Nie wykluczam, że jakoś inaczej obrobię te boki. Może poszukam na pintereście, pomysł z warkoczami też był stamtąd.


Gdy tak patrzę na ten dywanik, to wydaje mi się, że znam bardzo dobrze osobę, która potrzebuje właśnie takich kolorów w łazience. Łazienka jest beżowa i róż będzie idealny, żeby ożywić takie wnętrze. Tą osobą jest moja siostra i jeszcze nie wie, że dostanie dywanik, który może okaże się magiczny i sobie nim polata w tysiąc i jedną noc. A najpewniej, to po kąpieli stanie na mięciutkim dywaniku i pomyśli "upleciony z tej różowej bluzki, co to niby tak jej nie lubiła, ale strzegła jak skarbu narodów!!! nie ruszaj, nie dotykaj, nie zniszcz!!!"
Ale oczywiście najpierw go skończę.  Ale to już jutro, jutro.... albo ...dzisiaj:)