niedziela, 28 września 2014

W kolorze lawendowym

Do mojego prezentu, który dostałam od Oli w Jej jubileuszowym candy, było dołączone szaleństwo zapachowe prosto z Jej ogrodu zaklęte w woreczku z ususzona lawendą. Ach... zmysł zapachu zwariował! Na punkcie lawendy!
Co lawendowe, to zjawiskowe... Zaczęłam od kupna serwetek, bo to najprostsze. W domu pachnącym lawendą takie serwetki lawendowe są "koniecznie niezbędnie potrzebne".  Ozdobiłam  świeczki tymi serwetkami, a dwie takie świeczki dołożyłam  do pożegnalnego prezentu koleżance z pracy. Nie dość, że lawenda pięknie pachnie, to jeszcze ma rozkoszne kwiatki w szafirowym kolorze (a nie lawendowym czasem? jak jest lawendowy zapach, to może też być lawendowy kolor),  miniaturowe kwiatuszki na delikatnych łodyżkach, miodzio. Jest to bardzo udany motyw na świeczki.
 

 
 Jak jechaliśmy na grzybobranie, to zatrzymaliśmy się w takim sklepie - ogródku przy szosie, żeby pooglądać rośliny i ozdoby. Wtedy o tym nie pisałam,  w głowie miałam grzybowe tematy, bo one były przecież celem wyprawy do lasu. I tam, w tym sklepie właśnie wypatrzyłam filiżankę zrobioną z prawdziwej żywej lawendy. Wysuszy się i będzie jak zapachowy bukiet w domu.
 
 

Oczywiście można ją zagospodarować od środka. Jest zabezpieczona  w środku folią, żeby coś, co tam się znajdzie, nie miało wpływu na roślinki coraz bardziej suche i suche.
Były w tym sklepie jeszcze inne, rozmaite ozdoby kwiatowe, ale aktualnie stawiam na lawendę. Lubię tego typu ogródki kwiatowe i kramiki, co nie znaczy, że często tam bywam. Za to jak już bywam, to szczęśliwa krążę dookoła, i wtedy też  wolałabym zrobić tam jeszcze kilka okrążeń niż latać po lesie za grzybami. Niestety, musiałam zrezygnować z okrążeń i lecieć do lasu.
Spodobały mi się takie kosze do ogrodu.
 
 Gdyby je pięknie zasiedlić kwiatami i roślinnością, jaka komu w duszy śpiewa, to wyobrażam sobie, że niezły byłby efekt z takim koszem na odpowiednim miejscu w ogrodzie. Zrobiłam zdjęcie na wzór,  można by pomyśleć o jakiejś papierowej wiklinie przeobrażonej w kosz ogrodowy?
Widać chyba po minie Bobka (teraz to widzę, ale gdy robiłam zdjęcie to mi nawet przez myśl nie przeszło...), że zastanawia się, czy dużo czasu upłynie zanim się zorientujemy, że coś nie gra w domu.
I czy już się chować, czy jeszcze przybiec do asysty przy rozpakowywaniu zakupów. Zawsze się wtedy coś wyprosi, bo mały kotek ma prawo po całym dniu być głodnym małym kotkiem. Na wszelki wypadek nie wszedł ze mną do domu. Wykazał się dużą inteligencją, bo po przekroczeniu progu kuchni od razu zobaczyłam stłuczony dzbanek z herbatą ze śniadania.  Żadne zwierzę nigdy nie miało herbatowych aspiracji, więc nie konsumpcję tu chodziło. Dzbanek nie stał na środku stołu, więc nie wchodzi w grę potrącenie niechcący.  Zatem na pewno chcący!
A za jakiś czas tego samego dnia odkryliśmy, że mikrofalówka nie działa! Czy to przypadek?
Muszę jeszcze zaznaczyć, że inne zwierzęta są poza wszelkim podejrzeniem, bo zachowywały się normalnie, a normalnie to znaczy w ich wypadku roszczeniowo. Tylko jeden Bobek nic nie chciał,  uciekł i do tej pory się nie pojawił. Ale pojawi się, pojawi,  tylko że  jeżeli najpierw przyjdzie do kuchni, to znaczy, że wrócił zbrodniarz na miejsce zbrodni.
Nie chcemy Bobka osądzać, bo to by było nie w porządku. Musimy też mieć na względzie liczne precedensy. Znalazłam właśnie taki precedens i  będziemy łagodni dla Bobka (mimo, że za samą minę już mu się należy kara bez wyroku).
A oto ten precedens; zrozumcie, że musiałam wziąć pod uwagę zabójstwo, bo mikrofalówka przecież nie żyje...
"Po długim procesie sąd na południu USA skazał Murzyna na zaledwie 10 lat za zabójstwo.
Jako okoliczność łagodzącą sąd uwzględnił fakt, że to jednak nie on zabił."

czwartek, 25 września 2014

Zacznijmy od nowa

Zdążyłam przed dniem chłopaka, który już 30 września! A Wy jeszcze zdążycie  swoim chłopakom/mężom/synom i  innym świętującym tego dnia, którym chcielibyście sprawić jakiś  elegancki prezent, a zupełnie nie macie na niego pomysłu, wręczyć taki oto oryginalny upominek.
Propozycja super warsztatów dla mężczyzn,  bardzo proszę :


"WARSZTATY DLA MĘŻCZYZN

Kurs jest dwudniowy i obejmuje następujące zagadnienia:

                                                                        DZIEŃ PIERWSZY

1. JAK WYKONAĆ KOSTKI LODU
Instrukcja krok po kroku wraz z prezentacją.

2. PAPIER TOALETOWY - CZY WYRASTA NA UCHWYTACH?
Dyskusja.

3. RÓŻNICE POMIĘDZY KOSZEM NA PRANIE A PODŁOGĄ.
Ćwiczenia praktyczne z pomocą zdjęć i wykresów.

4. NACZYNIA I SZTUĆCE:
CZY LEWITUJĄ, SAMODZIELNIE KIERUJĄC SIĘ DO ZMYWARKI ALBO
ZLEWU?
Debata panelowa z udziałem ekspertów.

5. PILOT DO TELEWIZORA - UTRATA PILOTA
Linia pomocy i grupy wsparcia.

6. NAUKA ODNAJDYWANIA RZECZY
Otwarte forum tematyczne - Strategia szukania we właściwych
miejscach a przewracanie domu do góry nogami w takt rytmicznego pokrzykiwania.

7. ZAPAMIĘTYWANIE WAŻNYCH DAT I POWIADAMIANIE W WYPADKU
SPÓŹNIENIA
Pamiętaj o zabraniu własnego kalendarza lub telefonu komórkowego.

                                                                        DZIEŃ DRUGI

1. PUSTE KARTONY I BUTELKI - LODÓWKA CZY KOSZ?
Dyskusja w grupach i ćwiczenia praktyczne.

2. ZDROWIE - PRZYNOSZENIE JEJ KWIATÓW NIE JEST GROŹNE DLA
ZDROWIA.
Prezentacja PowerPoint.

3. PRAWDZIWI MĘŻCZYŹNI PYTAJĄ O KIERUNEK, KIEDY SIĘ ZGUBIĄ.
Wspomnienia tych, którzy przeżyli.

4. CZY MOŻNA SIEDZIEĆ CICHO, GDY ONA PROWADZI.
Gra na symulatorze.

5. DOROSŁE ŻYCIE - PODSTAWOWE RÓŻNICE POMIĘDZY TWOJĄ MATKĄ A
TWOJĄ PARTNERKĄ.
Ćwiczenia praktyczne i odgrywanie ról.

6. JAK BYĆ IDEALNYM PARTNEREM NA ZAKUPACH.
Ćwiczenia relaksacyjne, medytacja i techniki oddechowe.

7. TECHNIKI PRZEŻYCIA - JAK ŻYĆ, BĘDĄC CAŁY CZAS W BŁĘDZIE.
Dostępni indywidualni psychoterapeuci.

8. CHOINKA - CZY MUSI STAĆ DO WIELKANOCY.
Telekonferencja z udziałem Świętego Mikołaja.

Wszystkie kobiety marzą o przystojnych, czułych kochankach.
Niestety, wszyscy przystojni, czuli faceci mają już kochanków."


No i co? Zadowolone? Jak zbierze się odpowiednia ilość chętnych, wypchniemy ich na te warsztaty i wrócą do nas przeszkolone  ideały.... :)
Takie właśnie ogłoszenie znalazłam w internecie, wystarczy ich zapisać, wysłać, odebrać:)

A teraz  film.
Nasz nowy ideał chętnie popatrzy z nami na film "Zacznijmy od nowa"...


"Begin Again"
Przetłumaczono na "Zacznijmy od nowa". Znowu taki tytuł i znowu taki plakat,  atrakcyjny chłopak i piękna dziewczyna się obejmują. Co taki obrazek sugeruje? jakiś romansik mniej lub bardziej naiwny? No i tu wielka niespodzianka!..
Głowni bohaterowie, ci na plakacie, nie zakochują się w sobie. Miłości nie ma za wiele w filmie, więc my też nie będziemy się krzywić nad banalnymi czułostkami.
Historia zaczyna się tak: do Nowego Yorku w celu nagrania płyty przyjeżdża wokalista po sukcesie ścieżki dźwiękowej w pewnym filmie. Przyjeżdża z nim  jego dziewczyna, autorka tekstów do tych piosenek, kompozytorka i piosenkarka. Są parą od pięciu lat, ciągle mocno w sobie zakochaną. Gretta jest również utalentowana, lecz nie chce się lansować, postanawia żyć w cieniu sławy swego chłopaka. Wokaliście sukces lekko zawrócił w głowie, przypadła mu do gustu rola gwiazdora,  no i stało się, wdał się w romans, a  Gretcie złamał serce. Rozstają się i podążają w różne strony, on  prowadzi luksusowe życie, ona zamieszkała kątem u  przyjaciela - grajka ulicznego. Tego dnia, gdy Gretta postanawia wyjechać z NY przeznaczenie  organizuje jej spotkanie z producentem muzycznym, który mierzy się z własnym kryzysem, pije, rozstał się z żoną, ma niełatwe kontakty z córką, a jego sukcesy są już odległą przeszłością.
No i tych dwoje postanawia nawzajem sobie pomóc.
Ładne do tej pory? I dalej też ładnie się toczy i snuje się opowieść...
A jaka piękna wpadająca w ucho muzyka (pstryknijcie na strzałeczkę... słucham tej piosenki bez przerwy już ... nie powiem ile czasu), podkreślająca wymowę filmu, dodająca mu charakteru, no i to magiczne miasto spełniających się marzeń. A jakie zakończenie, a właściwie  kilka zakończeń dla kilku wątków. Zakończenie jest piękne!
Główni bohaterowie to; Gretta - Keira Knightley,  jej chłopak Dave -  znany z Maaron 5 Adam Levine,  no i ten przebrzmiały producent muzyczny, Dan - Mark Ruffalo.

   



 
Ja oglądałam ten film nie solo, lecz w objęciach prawdziwego faceta, który mógłby osobiście poprowadzić alternatywne warsztaty dla mężczyzn.  
Jego imię zaczyna się na  Sz, kończy na k. :)
(Tak tylko napisałam, że w jego objęciach, żeby ładnie zabrzmiało, a naprawdę to go trzymałam na kolanach i nie ważyłam się drgnąć, bo na każde poruszenie  prawdziwy facet wbijał mi ostre pazury w kolana, brr, ale cóż... prawdziwy facet..., już się pogodziłam z tą słodką męką...).


wtorek, 23 września 2014

Jaki dzisiaj mamy dzień?

Dzisiaj mamy dzień śliwki : 23 września; tak, jest takie święto! Dla Was mam śliwkowe serce na całkowite rozchmurzenie pierwszego jesiennego dnia, bo niestety otwarły się już przed nami wrota jesieni. Cóż, zaklęcia nie pomogły, tak oto lato przechodzi do historii.




Te fioletowe serduszka przygotowałam na odstraszenie jesiennego nastoju przygnębienia, jeżeli taki się pojawi. Zrobiłam je z pomalowanych rurek, w lato, gdy jeszcze nie było mowy o jakimkolwiek jesiennym splinie, tzn, parę dni temu. Teraz będą jak znalazł:) Jak sobie na nie popatrzę, to odejdzie ode mnie melancholia, bo takie zgrabniutkie  i bez żadnego potknięcia manualnego.
(potknięcia manualne gdzie indziej realizuję, palce mi latają po klawiaturze jak najlepszemu wirtuozowi, tylko odwrotnie...).




Największa rozrabiara w domu, Mała Mi  kręciła się i skakała w pobliżu, i chyba obserwowała aż będzie puste jej ulubione krzesło. Ulubione jest zawsze wtedy, gdy ktoś siedział i wygrzał. Ja na nim sobie próbowałam posiedzieć i próbowałam chwilę poczytać książkę. W tym domu wszystko trwa chwilę (w sensie siedzenia i czytania, bo co innego to na pewno nie, a wręcz ciągnie się godzinami jak dziad po schodach), bo wszyscy wiecznie coś chcą od człowieka (to o mnie, ...ale to przecież sama prawda...). Gdy tylko podniosłam swoje ciężkie zwłoki,  w tym samym momencie ona wskoczyła na moje miejsce i natychmiast zapadła w bardzo głęboki sen.
Wszystkie zwierzęta są kochane, gdy śpią, ale ona wyjątkowo. Bo po tym słodkim pyszczku nikt by się nie domyślił największego rozbójnika w całym domu. (A akurat jest wśród kogo wybierać,  same dorodne ananasy!).




Wczorajszy dzień wykrzyknął w gniewie i ulewie, że lato było i się zmyło, a rządy od jutra zaczynają słoty i chlapawice. Mam nadzieję, że te pokrzykiwania będą jak duża chmura, z której mały deszcz. Dzisiaj zimno i tylko tyle jesień ma do powiedzenia, bo poza tym miły dzień. Ale transport kaszy dla psów już czeka i trzeba zacząć  sezon gotowania psom tłustej strawy, żeby miały z czego obrastać sadełkiem na zimę. Korpusy kurze kupiłam po drodze z pracy, więc biorę się za kucharzenie:)


Jeszcze jeden raz  cytat z Magdy Dygat.
"Spędzamy swoje krótkie życie, traktując poważnie nieistotne problemy, przeżywamy  swoje małe przyziemne sprawy bardzo serio, kiedy w tym samym czasie "wszechświat się rozprzestrzenia, a czarne dziury pochłaniają nieskończone ilości materii". Pojęcia nie mam, co to dla nas oznacza, i nie będę się na razie tym zamartwiać.
Wbrew rozsądkowi wierzę w rzeczy nielogiczne, podziwiam tych, którzy nie dają się oszukać.
Tak jak angielska starsza dama, która przerwała kiedyś wykład znanego astronoma, zwracając mu uwagę, że to, co przedstawił, jest kompletną bzdurą, bo świat w rzeczywistości jest płaskim talerzem, spoczywającym na plecach gigantycznego żółwia. Kiedy astronom z pobłażliwym uśmiechem wyższości zapytał: "Na czym w takim razie stoi żółw, droga pani?" - odpowiedziała, że jest bardzo przebiegłym młodym człowiekiem, ale już niejednokrotnie zadawano jej to pytanie: "Żółwie, żółwie, do samego dołu, młody człowieku."
 
(O tych żółwiach do samego dołu gdzieś już słyszałam, ale zupełnie nie pamiętam gdzie).


sobota, 20 września 2014

Słonecznie i smacznie

Drzewko jarzębinowe rosnące przy ulicy  jest jeszcze tak mało jesienne, niebo z przejrzystym błękitem,  delikatny zefirek,  jednym słowem wrzesień marzeń!
Dzień taki piękny, że nie ma się ochoty wracać do domu,  połazikowałoby się, nad rzekę, do puszczy, albo chociaż po "zielonych płucach miasta". Ale póki co, wykorzystaliśmy parę godzin na  roboty ogrodowe, między innymi koszenie, chyba już ostatnie tego roku. Jednak nie odmówiłam sobie paru chwil w półcieniu nakrapianym promieniami słońca z widokiem na żeglujące motyle. Stopklatka z wakacji.
W domu jednak obowiązki (między innymi aplikacje na torbę na zakupy, właśnie czeka moja dręczycielka - maszyna do szycia z płachtą materiału w zębach),  ale też i przyjemności.  Przede wszystkim trzeba nakarmić przydomową menażerię.
Bobek bawi się grzecznie w domu i przy okazji czeka na podwieczorek. Na podwieczorek, a także na każde inne posiłki najlepiej czeka się w kuchni. W każde miejsce taki maleńki kotek dyskretnie się wciśnie i niezauważony obserwuje rozwój sytuacji. Sytuacja się rozwija w dobrym kierunku, otwierane są puszki, saszetki,  rozdzielane porcje dla całego zwierzyńca. Oboje się musimy przy tym krzątać, psie towarzystwo tak wygłodniało, że ja sama szybko bym się raczej nie uwinęła przy takim zmasowanym ataku.
Mała Mi nie musi czekać na miejscu, tak jak Bobek, zdąży podbiec w ostatniej chwili i zjeść najpierw Bobkowi  wszystko z miseczki, a potem spałaszować swoją porcje. Nawet psie porcje będą zagrożone, bo Mi takie jedzenie również smakuje, byle dużo...
A teraz, gdy Bobek czeka cierpliwie w kuchni, to ona sobie w tym czasie poskacze. Parasol się do tego wyjątkowo nadaje.
Mała Mi się zastanawia, gdzie tu jeszcze uda się wskoczyć i podokazywać. Co to za dziwny ogród, że koty nie mają swojej trampoliny?  Za płotem u sąsiadów jest i trampolina, i nawet jest basen. I bardzo tam lubią kocie dzieci. Ale też jest tam stara Kotkowa, której Mi troszeczkę się boi i zawsze się rozgląda, czy nie widać w pobliżu Kotkowej, żeby można było podbiec i chwilkę pobawić się przy basenie cudzymi fajnymi zabawkami.Gdy wszystkie czworonożne głodomory się ponajadały, to dwunożnym głodomorom, czyli nam, na podwieczorek ugotowałam znakomitą zupę dyniową na mleku. W tym roku w ogrodzie dopisały dynie, zresztą kabaczki i cukinie też.



Ta zupa jest wspomnieniem dzieciństwa i w sezonie gotuję ją przynajmniej jeden raz, a wtedy rodzina się nią zajada do wypęku. Jest słodka i w zasadzie mogłaby być traktowana jako deser,  ale jest bardzo sycąca.
Mój przepis oczywiście jest bardzo prosty.
Mamy ćwiartkę małej dyni, albo mały kawałek dużej, musimy z niej wygrzebać środek z pestkami, odciąć skórkę, a to co zostanie pokroić na małe cząstki. Wrzucamy do garnka i gotujemy z odrobinką wody i szczyptą soli pod przykryciem. (W prawdziwym przepisie jest napisane, że dynię gotuje się w mleku, ale ja nie za zbytnio lubię kożuchy, a one są nieodłącznym elementem gotowania na mleku...). Pilnujemy, żeby nie przywarła do garnka, a wody ma być naprawdę mało, wtedy to, co zostanie jest bardzo esencjonalne. Dynia gotuje się krótko, sprawdzamy nożem, czy miękka. Jeżeli miękka zdejmujemy garnek z kuchenki, bierzemy do ręki miotełkę i roztrzepujemy w garnku ugotowaną dynię.  W zasadzie można blenderem ją rozbić na aksamitną masę, ale ponieważ my lubimy jak w zupie są strużynki dyni, więc preferuję metodę z miotełką.
Następnie wlewamy taką ilość mleka do roztrzepanej dyni, żeby uzyskać zupowatą konsystencję i zagotowujemy ją dodając cukier, ile kto lubi.
Jeszcze w międzyczasie musimy zrobić lane kluseczki. W miseczce łączymy jajko i około 2 łyżki mąki (na większą ilość kluseczek: 2 jaja+4 łyżki mąki). Jeżeli chcemy mieć dosłownie - lane, to musi być rzadsze, czyli mniej mąki, albo dolewamy odrobinkę wody. Ja robię gęste. Zagotowujemy  wodę z solą i zsuwamy nożem z łyżki na lekko gotującą się wodę podłużne kluseczki. Gdy wypłyną, to wyciągamy z wody i przekładamy do zupy dyniowej.

Na zdjęciu nie wygląda niestety tak smakowicie, jak powinna. Jestem zawiedziona...
 Żółte i pomarańczowe warzywa są bardzo zdrowe, więc warto skorzystać z ich właściwości. 100 gram dyni ma tylko 15 kalorii,... ale w mojej zupie kalorie nadbijemy mlekiem, kluskami i cukrem, więc nie jest to danie odchudzające, niestety.
Jeszcze tej jesieni trzeba ugotować pikantną zupę dyniową,  też bardzo dobra, ale nie jest już moim wspomnieniem z dzieciństwa.  Jedliście może taką? Zagęszczona ostrym serkiem topionym ma wyrafinowany smak.



A teraz czas na powrót do lektury, czytam teraz tę książkę,  dla Was też jest malutki uryweczek...
"Kupić dym, sprzedać mgłę" Magda Dygat

"Ojciec uwielbiał matkę i ją zdradzał. Znikał na całe godziny, zdarzało się, że nie wracał na noc, ale nigdy nie dał się złapać i nie było mowy, żeby się do czegokolwiek przyznał. Mówiło się, że gdyby matka znalazła go z dziewczyną w łóżku, wmawiałby jej, że ma halucynacje.   
Dunia słyszała, że matka pojawiła się raz pod drzwiami pokoju hotelowego, gdzie ukrył się z kolegą i dwiema aktorkami. Długo się dobijała, aż w końcu kolega wpuścił ją do środka. Była zimna listopadowa noc, a matka usiadła, żeby zapalić papierosa. Minęło parę minut i wtedy okno otworzyło się z hukiem, ojciec, siny z zimna, wczołgał się z powrotem do pokoju. Powiedział, że szukał jej, dowiedział się, że jest w tym hotelu, nie chcieli go wpuścić, więc wdrapał się po rynnie. Taki był ojciec."


Zbieżność nazwisk nieprzypadkowa Magdy Dygat i Stanisława Dygata. I nieprzypadkowo wspólnota talentu w genetycznych składnikach odziedziczona  po ojcu. A zresztą może akurat przypadkowo... z tymi genami to nigdy nie wiadomo, jak się ułożą.
W każdym razie tak samo pochłaniam teraz jej książkę jak kiedyś w szkole  jego "Pożegnania" i "Jezioro Bodeńskie". Taki klimat....



środa, 17 września 2014

Pożegnalne prezenty

Moja koleżanka z pracy dwa tygodnie temu zmieniła pracodawcę.  Wszystkie fazy pożegnania sumiennie zaliczyłam, tj. okolicznościowe przyjęcie, życzenia na nową drogę życia zawodowego i tym podobne, mające na celu oswojenie rozstania. Jednak wciąż miałam niedosyt i wielką ochotę, żeby koleżanka za szybko o mnie nie zapomniała (bo to tylko na początku "będziemy się spotykać", a jak jest później, to wiadomo; porywają nas wszystkich wiry ważnych spraw) postanowiłam zrobić jej coś własnoręcznie na pamiątkę. Bo chociaż był prezent na do widzenia, ale ten mój to ma być taki prywatny, tylko ode mnie.
Najpierw wzięłam się za koszyk.


Dzięki Oli, i dzięki swojemu szczęściu w losowaniu,  mając cały czas przed sobą mistrzowski, idealnie upleciony koszyk będący moją wygraną, nabrałam ochoty na samodoskonalenie w splotach. Może nie będzie od razu wybitnego rezultatu, ale bardzo się staram...żeby był;)




Szczurek cały czas mi asystował, a w czasie, gdy na chwilę odchodziłam od warsztatu pracy, on zajmował miejsce w koszyku i pilnował, żeby kosz się nie zawieruszył przed skończeniem. Kotek pamięta, że wiele koszyków dopiero zaczętych nagle gdzieś wcięło. Żeby historia się nie powtórzyła, dzielnie dozoruje. Tylko strasznie się sennie co chwila robi, bo to nudna robota. Wiadomo powszechnie, jak ciężko jest oprzeć się senności,  a tak zdrowo przecież jest się wyspać. Trzeba było zapytać Szczurka, a nie szperać w internecie i tę samą wiadomość bez straty czasu można było uzyskać w trybie natychmiastowym - spanie jest nieprzeciętnie zdrowe. Kotek wskoczył do koszyka, więc nawet śpiąc,  uratuje dzieło. Jak Rejtan w proteście przeciwko rozbiorowi.... koszyka, a oprócz rozbiórki kosz może też ulec całkowitemu zniszczeniu przy nagłym ataku zrozumiałej agresji wyplatacza.


Tym razem udało się. Koszyk dokończyłam i oto on, już pomalowany na  "jagodowy koktajl".




Następnie znalazłam kawałek materiału w tym samym kolorze co koszyk i kawałek materiału czarnego, bo w planach miałam uszycie torby na zakupy jako następny punkt programu prezentowego.





Torbę na wzór znalazłam na Pintereście. 


źródło: Pinterest

Koleżanka ma już psa, więc najwyższy czas na kota. W taki nienachalny sposób próbuję ją namówić na adopcję. Jak się tak napatrzy, napatrzy, to najdzie ją wielka ochota na prawdziwego. I na to liczę, że jakiś bezdomny kotek, niekoniecznie czarny, znajdzie kochającą rodzinę z miłym pieskiem.




Torba jest duża, z kontrafałdą, chyba tak to się nazywa.
Jak się już rozpędziłam, to potem zrobiłam jeszcze dwa koszyki brązowe, duży i mały, bo koloryt mieszkania koleżanki określiłabym jako beżowy, więc brąz to bezpieczny kolor.
Następnie okleiłam świece, (metoda oklejania tu), a te z kolei są dla ożywienia w szafirowej tonacji, bo ten brąz ma za dużo brązu w brązie.



Koraliki się majtają na jednym uchu torby, żeby kot się nie znudził, nie zeskoczył i nie poszedł własną drogą.  Tylko do fotki pełnią rolę kocich oczu.


Nawet się zastanawiałam, czy z tymi oczami nie zaryzykować i ich nie przyszyć, ale na oryginale nie ma, i faktycznie co za dużo, to nie zdrowo.




Szczurek nie odpuścił sobie pilnowania, a nawet się przekwalifikował na inspektora jakości wykonanych prac. Osobiście je nadzorował i oceniał. Na każdym etapie zaznaczał swoją obecność. Koraliki do torby tak analizował, że z pięciu do przyczepienia zostały dwa, i to te najmniejsze...




Wtedy właśnie powiedziałam pierwszy raz: E, co za dużo to nie zdrowo. Oczywiście w kontekście koralików, a nie zabawy. Inspektor kontroli końcowej może sobie pozwolić na wiele, na zawłaszczenie koralików jak najbardziej, bo zajmie się koralikami i da spokojnie popracować....



Przycupnął teraz za koszykiem, że taki grzeczny, wcale nie zainteresowany. Tylko te oczy na słupkach opowiadają zupełnie inną historię.
Trochę był niezadowolony, że następnego kota (tego ma torbie) będziemy obecnie przysposabiać. A jaki musi być okropny ten nowy kot, jeszcze na dodatek to czarne futerko.  Tofik tylko trochę jest czarny i już trudno z nim wytrzymać. Dobrze, że Tofik przynajmniej trochę jest też biały.... Ale najważniejsze, że jeżeli chodzi o urodę, to na pręgowanych futerkach kończy się skala, bo nie ma nic piękniejszego na świecie:)
To tyle samozachwytów Szczurka nad swoją doskonałością. Zapewniam Was, że ta próbka jest czubkiem góry lodowej tego naszego megalomana.

Jeszcze wracając do prezentu. (Zawsze wszystko inne schodzi na plan dalszy, jeżeli chociaż na chwilę pojawi się któreś ze zwierząt; wtedy zwierzę zdominuje cały post, nie dając mi prawie dojść do głosu) . Teraz mam pewność, że koleżanka nie zapomni o mnie tak łatwo, bo zewsząd w domu będą na nią czyhały produkty starannie wyselekcjonowane osobiście przez Szczurka, bez brakoróbstwa (??? no tak, porządnie kleiłam rurki), atestowane w tajemniczy koci sposób (siła kociego nieruchomego wzroku utkwionego w jeden punkt koszyka !!!), poddane próbie pazura i atakowane ciężarem ponad 6 kilogramowego bezwładnego kota.
Gdyby koleżanka w końcu jednak bardzo chciała usunąć z oczu te jakże idealne produkty, to musiałaby dokupić specjalną szafkę na pomieszczenie całego naboju. Więc póki ich nie wyeksmituje, mogę liczyć na jakieś parę zdzwonień, bo przecież tak całkiem bezinteresownie się nie wysilałam z tym prezentem!:)))


Czas na miłość

Dzisiaj mam dwa newsy. Oba dotyczące moich zwierząt, a szczegółowo to Mi i Bobka, a w bliskim tle majaczą Kubuś(pies) i Szczurek(kot); a może odwrotnie, może raczej Kubuś i Szczurek to główni bohaterowie dzisiejszego dnia.
(Dodałam, że Kubuś-pies i Szczurek-kot, bo proste skojarzenie wskazuje na chłopca i jego ulubionego gryzonia).
Zawsze jak się wymądrzam, coś stwierdzam autorytatywnie, to wtedy los zagra mi na nosie i pokaże, że niczego nie można wiedzieć na pewno. W tym wypadku na pewno wiedziałam, że Kubuś nie interesuję się kociętami, omija wzrokiem i impertynencko je ignoruje. Obserwowałam to przez te kilka miesięcy, kiedy kotki u nas są.  Aż tu nagle Kubuś poczuł do Mi nić sympatii. Tylko nić, ale jednak. Oczywiście nie może być mowy o jakiejś bałwochwalczej miłości, jak w przypadku Aszy i Matysa do kociąt. No, ale tamto to już temat na poważną pracę doktorskią ze żmudnymi analizami. A jaka to byłaby nowatorska praca...psy walczące o wpływy w relacji z małymi kotkami....Dziwne, ale prawdziwe...
Ważne, że Kubuś przestał być obojętny na Mi, na razie tylko z nią komitywa, z Bobkiem nie. A jej w to graj. Wcześniej jej zaczepki, bo zaczepiała Kubusia bardzo,  nie dawały rezultatu. A teraz serce starszego pana zaczyna powoli topnieć dla tej trzpiotki...
Bardzo się ucieszyłam, gdy to zobaczyłam i mam nadzieję, że taki widoczek nie będzie jednorazowy.
Kubuś z Małą Mi. Ona go kokietuje tanecznymi dygami, a on zadowolony.


A tutaj następna nowinka. Wujek Szczurek pozwolił Bobkowi skorzystać ze swojej miseczki ze smakołykiem. Bobek cichutko wskoczył i nieśmiało usiadł z boczku (bo Bobek w ogóle jest nieśmiały i grzeczny, a jak rozrabia to najczęściej pod przywództwem Małej Mi), a Wujek Szczurek tylko się przesunął i zrobił miejsce maluchowi przy talerzyku. Nie było żadnego prychania, syczenia, udawania godzili. (Wujek super udaje godzillę).  To teraz przyznajcie sami, że takiego wzorowego wujka to z pochodnią szukać!


A teraz będzie relacja z półtorej godziny nie straconego czasu...
Angielski Tytuł "About Time" przetłumaczono trochę bez sensu na "Czas na miłość". I banalnie, bo co to za zwrot: czas na miłość? prosto z harlequina. Faktycznie mamy komedię romantyczną, ale... tylko się nam wydaje, że patrzymy na prosta komedyjkę.










Tim dowiaduje się od ojca, że wszyscy mężczyźni w ich rodzinie mogą cofać się w czasie, powracać do przeszłych wydarzeń, w których uczestniczyli i mogą też, jeśli chcą naprawiać swoje błędy.
Tim chętnie korzysta z tego daru i podróżuje w przeszłość w związku ze swoimi  miłosnymi incydentami. W ogóle to niesamowita rzecz taka machina czasu, tutaj w roli machiny występuje stara szafa.
Pamiętacie "Powrót do przeszłości"?  Tam to były emocje!.. Tutaj takich emocji się nie spodziewajcie, bo nie znajdziecie tu sensacji, zbrodni, fantastyki. W zamian dostajemy coś innego...   W pewnym momencie, gdy dotarło do mnie przesłanie filmu, to zadrżała mi łza na rzęsach. Film ogląda się na jednym oddechu. A jeszcze zapomniałam napisać, że obsada filmu  wyjątkowo trafiona: Tim  - Domhnall Gleeson,  Mary - Rachel McAdams,  Tata - Bill Nighy, Wujek D - Richard Cordery, głównie oni, ale nie tylko, mocno zapadają w pamięć.
Jeśli nie widzieliście "Czasu na miłość" to znajdźcie trochę czasu i usiądźcie przed ekranem. Ja długo nie mogłam zebrać sił na ten film, mimo, że był z polecenia, bo najmniej ze wszystkich gatunków lubię komedie romantyczne. Ale angielską komedią  się jeszcze nie zawiodłam. Podobały mi się bardziej lub mniej, ale nigdy nie były beznadziejne.
Czasem okrutnie marzy mi się fajny film do obejrzenia... Rozweselacz, żeby rozweselić jesień, ale też jakiś po prostu piękny film, bo na taki każda pora roku jest właściwa...:)

Hm, ciągle myślę o tej zmianie zachowania moich zwierząt. Może wytłumaczenie jest bardzo proste i dlatego tak trudno na nie wpaść. Po prostu dzisiaj zwierzęta obchodzą Dzień Dziecka i umówiły się, że każdy wujek będzie miły tylko dla jednego dziecka (jeden wujek na dwoje dzieci to gruba przesada...). Asza i Matys nie  wchodzą w grę ze zrozumiałych względów. Z tej okazji mogłyby je zalizać na śmierć. Aszy jeszcze teraz czasem uda się złapać do pyska i ponosić swojego synusia Bobeczka, już prawie dużego przedszkolaka. On się na to godzi bez słówka skargi, jeżeli nie zdąży uciec. Z Małą Mi jej tak łatwo nie idzie, Mi zmyka aż się kurzy, gdy wyluka, że Asza idzie w jej kierunku z zamglonymi oczami.
Jutro się okaże, czy to był tylko Dzień Dziecka u zwierząt, czy może pierwsze pęknięcie w lodowcu;)
Ależ się dzisiaj wstrzeliłam z tytułem do postu...,  co do zwierząt  "czas na miłość"  traktuję jako myślenie życzeniowe :)

niedziela, 14 września 2014

Na grzyby!

Król Borowik Prawdziwy szedł lasem
Postukując swym jedynym obcasem,


A ze złości brunatny był cały,
Bo go muchy okrutnie kąsały.


Tedy siadł uroczyście pod dębem
I rozkazał na alarm bić w bęben:


"Hej, grzyby, grzyby,
Przybywajcie do mojej siedziby,


Przybywajcie orężnymi pułkami.
Wyruszamy na wojnę z muchami!"


Pamiętacie z dzieciństwa ten wiersz Jana Brzechwy?  Zawsze, gdy spaceruję po lesie w poszukiwaniu grzybów, to go sobie recytuję. Ale tylko do tego momentu, w którym tu urwałam; dalej nie pamiętam. Pojechaliśmy znienacka na godzinkę do lasu na grzybobranie. Dwa, trzy razy jesienią tak robimy i tym razem też skorzystaliśmy  z tego, że pogoda wypiękniała i  w drogę!



Słonecznie (rarytas we wrześniowe popołudnie..),  przedtem było mokro, ale ciepło, stąd kaprys na las z grzybami. No to jedziemy, kiedyś wreszcie trzeba, a to pierwszy raz w tym sezonie...


Król Borowik Prawdziwy nie wygląda majestatycznie pod odwróconym pieńkiem. Pogryziony, i to chyba nie tylko przez muchy.
A my tylko ze współczuciem pokiwaliśmy głowami, obalony pieniek jako symbol nadgryzionego  majestatu.
Sory, królu....


Jak głowa się zwichnie od  tropienia grzybów, to się ją czasem podnosi na kilka oddechów leśnego powietrza.

Jakbym miała dobry aparat do zdjęć, to w tym rozświetlonym lasku pokazałabym, to co tam było naprawdę.......  eleganckie panie, panowie,  biały obrus, trochę picia, trochę żarcia ... właśnie się odbywa śniadanie na trawie. Claude Monet.
No, ale przecież wiecie, że ja zdjęcia robię telefonem.
Niejedna już taka gratka jak tu, przeleciała mi koło nosa....


Trzeba ostrożnie przechodzić, żeby nie zawadzić o tą kunsztowną sieć. Jak zobaczyłam  pajączka i  utkaną koroneczkę, to sobie coś przypomniałam! Widziałam raz u Klimju  podobne zdjęcie,  tam był za firanką pajęczyny widoczek na ławeczkę w ogrodzie. Cudo! Więc pstryknęłam coś w podobnym klimacie, że też potrafię być artystką (zgapioną, ale co tam...).




Takich podgrzybków znaleźliśmy kilka! Na ściółce sobie czekały na szczęśliwego znalazcę.


Sterta bali robi wrażenie, co? Szczególnie na osobach, które sobie przypomniały nagle (tzn. my), że trzeba drewno zamówić do kominka.

Oboje średnio lubimy grzybobranie, w tym jedna osoba lubi jeszcze mniej niż średnio.  Będąc dość ugodową,   jestem również od biedy poszukiwaczką grzybów, łączę to z przyjemnością spaceru po lesie.
Jeśli chodzi o grzyby, to zbieractwo jeszcze ujdzie. Ale gdyby u jednego z nas w rodzinnym domu nie było tradycji grzybobrania, to sami na pewno byśmy jej nie stworzyli. Jeżeli odpuścilibyśmy sobie któregoś roku  z tymi grzybami, to przodkowie zaangażowani za życia w ideę zbierania grzybów znaleźliby sposób, żeby z oburzeniem pogrzechotać nad nami swoimi oburzonymi kościami. Do wczesnych mrozów by grzechotali. A tak to mamy i spokój,  i przyjemne wędrowanie po pachnącym lesie.
No więc zbieractwo ujdzie. Natomiast nie ujdzie kulinarna konsekwencja zbieractwa. Nie powiem, zawsze trochę prawdziwków suszonych mam w słoiku, ale żadne poza tym wariacje grzybne nie wchodzą w grę. Nic z grzybów oprócz pieczarek. Być może jest to trauma z dzieciństwa, kiedy usłyszałam mrożącą w żyłach historię o znajomej rodzinie, która popełniła zbiorową zbrodnię trując szerokim gestem wszystkich dookoła i siebie  grzybową potrawką w śmietanie. (Na śmietanę nie mam traumy...).
Dwa lata temu, kiedy był grzybny rok i grzyby aż wychodziły same z lasu, bo się już w nim nie mieściły, to raz nazbieraliśmy tyle tego runa, że już nie było komu dawać. Zatrzaskiwano nam drzwi przed nosem, gdy widziano, że niesiemy następny wór grzybów. Wtedy wracając wieczorem z grzybowej wycieczki zatrzymaliśmy się przed Lidlem i zostawiliśmy tam pod ścianą pełny worek grzybów dla jakiegoś znawcy i wielbiciela. Jak rano jechałam do pracy obok Lidla, to widziałam bezdomnego, który okazał się znawcą i wielbicielem.  Siedział przed sklepem na kamieniu, obok worek z grzybami, a przed nim na gazetkach porcyjki grzybów na sprzedaż... Byliśmy zachwyceni...
 Chciałabym móc powiedzieć, że bezdomny złapał bakcyla pracy i od tej pory sobie handluje przed Lidlem, a  w zależności od pory roku ma adekwatny asortyment : chryzantemy, choinki, bukszpan, pietruszka.  Chciałabym, ale nie powiem. W dalszym ciągu bywa pod Lidlem, ale po dawnemu zaznacza swoją obecność...... tradycyjnymi metodami.

Sprawdziłam, co było dalej w wierszu o królu Borowiku Prawdziwym.
Otóż na imienne wezwanie króla każdy grzyb powiedział stosowną rymowanką, że grzecznie odmawia.  Ile razy jest tak, że zawiodą ci, na których liczysz, a ratunek przychodzi z takiej strony, o której zapomniałeś, że istnieje. W tym wypadku było tak samo.  Przyszli nie wzywani.
Jaki morał z tego wierszyka? 
... Ale do czego nam tu morał potrzebny? Do niczego....  :)


...
Ledwo rzekł to, wtem patrzy, a z boru
Maszeruje pułk muchomorów:


"Przychodzimy z muchami wojować,
Ty nas, królu, na wojnę prowadź!" ...


A ten tu muchomorek to mi wygląda na pana sierżanta :)

piątek, 12 września 2014

Moja bluzka jest bez plam

Niedawno rozmyślałam i nawet pisałam o tym, że ograniczam czas snu i takie różne dyrdymały, co zamierzam zrobić, żeby mój dzień dłużej trwał. Co napisałam, to zrobiłam. I niestety nie zyskałam dzięki temu rozumu Napoleona  (był dla mnie wzorem),  za to lustro od rana nie miało dla mnie dobrych wiadomości (ta opuchnięta twarz i oczy... czy w ogóle istniało coś takiego z rana na mojej twarzy jak oczy?). Sen jest za ważny dla nas, żebyśmy go bezmyślnie ograniczali.  Znalazłam w Tłuste życie - Paleo, holistyczne odżywianie, medycyna naturalna pochwałę snu i już zweryfikowałam swoje negatywne nastawienie do snu.


"Sen to najlepsza czynność w jaką warto zainwestować czas. Podczas snu następuje regeneracja mięśni, wydzielane są hormony (m.in. hormon wzrostu), nadnercza wracają do równowagi, następuje detoks wątroby i odbudowa systemu odpornościowego. Gdy nie śpisz pozostajesz w katabolizmie, co po dłuższym czasie doprowadza do problemów z trawieniem, wchłanianiem i niedoborami, wyczerpaniem nadnerczy, zaburzeniami autonomicznego systemu nerwowego i funkcji nerek, a stąd już krótka droga do stanu zapalnego, nierównowagi hormonalnej, zachcianek na słodkie, chronicznego bólu, tycia, problemów z pracą mózgu i nawet zmienionej flory bakteryjnej."
itd.

Zamierzam się wreszcie bez poczucia winy wyspać!

Pochwała snu, pochwałą snu, lecz nie można też obciążać organizmu za dużym szokiem, żeby natychmiast z tym snem. Ale od jutra - jak najbardziej:)
Przysiadłam na chwilę do komputera, żeby Wam te wieści napisać...
A teraz dowiedzcie się, co przed chwilą robiłam.
Najpierw wprowadzenie.
Nosiłam często tę bluzkę, ale cieniutka dzianinka była dobrej jakości i jeszcze nie wyglądała najgorzej. No i pech, poplamiłam ją tak, że wyglądała jakbym się w niej przeszła podczas deszczu  padającego kroplami soku wiśniowego.
Najpierw zaklęłam sobie słowami godnymi wyższych sfer ministerialnych, a potem zaczęłam myśleć, jak uratować  ten skutek niezręczności.





Właśnie tak wyglądały plamki. Nikt by nie pomyślał, że to taki look.

Wycięłam plamki i zabezpieczyłam miejsce przed spruciem. A potem podszyłam w kwadraciki granatową dzianiną. A te kwadraciki dałam w różne miejsca, tam gdzie były plamy, i nie tylko. Pokreśliłam zygzakami dla większej ekspresji.


Ponadto stwierdzam, że te zygzaki opisują moją wewnętrzną naturę, tzn. wynik ekg tuż przed apopleksją. Często mam taki stan:)  Do apopleksji póki co nie doszło...
Zygzaki dodatkowo trzymają aplikację w całości. Może nie odpadnie, ale strzeżonego... Już przecież wiem, co ta bluzka potrafi w celu zabawienia jej właścicielki. Niech lepiej będą te nitkowe zygzaki.



Nie będę zaprzeczać,  jestem zadowolona z efektu. Dopiero jednak gdy założę tę bluzkę, to usłyszę od tych, którzy ją znali przedtem  ("twoja bluzka brzmi znajomo..."), czy efekt rzeczywiście fajny, czy tylko ja jako autorka metamorfozy robię niepotrzebne zamieszanie, zamiast krótkiego pożegnania,  i czy warto było się wysilać ... kosztem wyspania się.

Teraz w dużym nawiasie mój wewnętrzny monolog: Jak to jest, że jako zdeklarowana przeciwniczka różowego koloru, prawie wszystko, co tu pokazuję jest w gamie fuksja-blady róż? Skąd taka niekonsekwencja? Czy to ukryta masochistka we mnie drzemie? Czy pesymistka, która instynktownie ratuje swój czarny ogląd świata?
Pamiętam, że jak ją sobie kupowałam, to całą uwagę poświęciłam fasonowi i cenie, a na kolor z cierpiętniczą miną : eee, na wiosnę dam radę... A teraz nagle ulubiona bluzka..!

Kiedyś już pisałam, jak nie lubię kiedy koszulka typu tiszert wbija mi się w gardło. Wszystkie które próbują to robić, kończą tak:


Cały ściągacz przy szyi wycinam bez żalu....
Jest jednak jeden problem, To jest takie miejsce w koszulce, które uwielbia się rozciągać, wiele moich tiszertów po zabiegu obcięcia sciągacza nie doczekało starości.
Teraz wszywam cienki sznureczek i nie ma szans na rozciągnięcie.

Pora iść zainwestować .. czas w sen...
I Wam polecam, jeżeli byście nie wiedzieli, w co należy inwestować:)))