poniedziałek, 30 marca 2015

W pogoni za jajami


Dzisiaj tak u nas wieje, że ludzie i zwierzęta latają niczym mewy.
Nie mówię, że ja latam, bo ja się akurat dobrze trzymam ziemi. Chociaż właśnie sobie "polatałam"...
Częściowo w celach towarzyskich, a częściowo po odbiór zamówionych jajek. Chcieliśmy kupić je tylko dla siebie, ale nagle okazało się, że takich jajeczek od podwórkowych kureczek również chętnie w święta skosztują dwie ciocie, wujek, druga żona syna sąsiadki i moja osobista koleżanka. Więc trzeba było ruszyć z żebraczą krucjatą do zaprzyjaźnionych sąsiadów naszego kuzyna (luźno przyszytego, ale zawsze kuzyna) za jajkowym łupem.


Ten kogut na nasze powitanie defiladowym krokiem obszedł podwórko i zarządził przegląd swoich  oddziałów. Myślę, że to o to chodziło, bo nagle cały drób skądś się pojawił, a przed chwilą jeszcze żywej duszy. Małym wytłumaczeniem jest fakt, że podjechaliśmy z wizgiem na podwórze, wiatr serdecznie nas popychał i wszyscy tam (łącznie z kogutem) myśleli, że to właśnie jest ta chwila, kiedy przed dom spada meteoryt.


Po komendzie wydanej przez koguta: "spocznij, wolno palić"  drób rozwłóczył się po podwórzu.
A  to jest perliczka.
Bardzo słaba fota, bo ją mocno powiększyłam z małego punktu na zdjęciu.
Pomimo tego, że na wstępie chwaliłam się lataniem, to jednak nie latałam z aparatem (telefonem) po podwórku, chociaż dookoła miałam same nieloty i mogłam się chwalić lataniem przed tym ptactwem.. , ale nie skorzystałam z okazji i z daleka do nich strzelałam.

Ta perliczka (albo któraś z jej sióstr)  jest wybitną biegaczką,  w celu pofruwania nawet wiatr nie zdoła ją na tyle podrzucić w górę, żeby sobie dała radę.
Podobno kiedyś zrobiła sobie wychodne i udała się w nieznanym kierunku. Po południu dziecko kuzyna (12letnie) jechało na rowerze i około dwa km od domu spotkało jakąś perliczkę na drodze. Kura goniła sprintem ten rower przez całe dwa km. (Inne źródła podają, że było to około 500 metrów, ale ja wolę wersję, że dwa kilometry) i do mety dotarli exequo.
Usłyszałam jeszcze taką historię, że perliczka drze dziób na tak wysokich nutach, że jeżeli jakieś szczury chciałyby w okolicy założyć swoje rodziny, to nerwy im wysiadają i nie pozwalają na miłą egzystencję z wrzeszczącymi sąsiadkami. Może ze względu na to kuzyn trzyma perliczki, a może ze względu na bardzo smaczne jaja. Obie wersje godne prawdy.
Odwiedziliśmy też Królewicza.
Dorodnie sobie wygląda, nie ma już pleców ozdobionych szpiczastym żaglem, co prawdopodobnie było jednak kręgosłupem.
Jest też zła wiadomość: królik ma bielmo na jednym oczku, ale  nie dostał go jako rekompensatę za stracony żagiel na grzbiecie. Wtedy gdy go znaleźliśmy,  oczka miał mocno zaropiałe, a my też nie wpatrywaliśmy się mu w źrenice,  i tak nic by to nie dało.
Na szczęście jedno oko ma zdrowe i może nim wiosnę oglądać w pełnej krasie.
Jeżeli ona wreszcie pojawi się bardziej okazale niż na tym zdjęciu!

piątek, 27 marca 2015

Goło, lecz wesoło

Odpakowałam ją i ustawiłam do zdjęcia. 

Potem byle jak zawinęłam w papier i ustawiłam z powrotem za drzwiami wejściowymi.
Jako prezent będzie zapakowana dopiero wtedy, gdy wszyscy panowie ją zobaczą i się zachwycą, a stanie się to jutro. Jestem pewna, że pochwalą, bo ten fason pasuje do każdego z nich. Kupiony też przez jednego z nich z jasno określonymi wytycznymi, jakżeby inaczej...

"Wenus" będzie grała główną rolę w scenie pierwszej jutrzejszego wieczoru kawalerskiego, będzie to scena nostalgiczna: Żebyś sobie czasem popatrzył na inną, jak cię nagła tęsknota ogarnie, a obok będzie tylko najukochańsza żona....
I będzie oczywiście prezentem dla kolegi, którego kawalerski stan można już liczyć w dobach.
Jakoś mi się wydaje, że narzeczona nie cieszy się wśród kumpli wybujałą sympatią.
Wątpię też, czy w małżeńskim gniazdku żonka znajdzie miejsce na te nagie niewieście wdzięki.  Obstawiam, że figurę po obejrzeniu wyniesie do piwnicy, albo jak będzie miała  szczęście (figura) to stanie sobie w garażu.

A poza tym dlatego zrobiłam tę fotę  postumentowi, bo bardzo mi pasuje do dzisiejszego święta:
27 marca - dzień teatru.
Niezłe przedstawienie się zapowiada, szkoda że jutro, a nie centralnie w dzień teatru.
I dlatego między innymi będzie to tylko zwykły jubel ten cały wieczór kawalerski!
 
A takie atrakcje przygotował teatr w Bydgoszczy, dla swoich widzów:



Bardzo mi się podoba taki zestaw przedstawień,  zobaczcie co na popołudnie!  co na wieczór!  jakie to wszystko umiejętnie skomponowane! 
Jakże kulturalnie bawią się teatromani w dzień teatru. (Może czas zostać teatromanem?)


środa, 25 marca 2015

Kto ty jesteś

Biorąc do ręki tę książkę wiedziałam, z kim się spotkam się na jej kartach - z rodziną aktorki Joanny Szczepkowskiej.

"Dziecko zostało sam na sam z niedoświadczonym ojcem pisarzem, a Jan z całą pewnością nie umiał przewinąć ani nawet utulić córki do snu.
W "Kołysance" nieporadny ojciec wymyśla szczególny sposób na uspokajającą piosenkę. Ponieważ nie zna żadnej, a jego słuch muzyczny jest przytępiony, więc bujając dziecko, zaczyna mówić rytmicznie Horacego.
Mojej mamie Horacego!
Ja już wiem przecież, że ulubioną lekturą tej kobiety staną się kryminały, a idąc do kina, będzie pytać z obawą
- czy to przypadkiem  nie jest jakieś arcydzieło? Bo jak tak, to nie idę."

Prof. Jan Parandowski jest ojcem-pisarzem w cytowanym urywku. Córeczką, której jako kołysankę recytował Horacego w starogrece, była matka Joanny - Roma. (Dostała takie imię, bo w Rzymie ją poczęli. Roma zawsze, gdy słyszała  tę informację to zażenowana odwracała głowę. Myślę, że nie zażenowana informacją rodziców o ich aktywności celem powołania jej do życia, lecz konkretnie miejscem gdzie to nastąpiło. Mnie ta Roma urzekła, jest taka niekonwencjonalna, nieprzeciętna jak tylko możliwe).


Autorka żeby napisać tę książkę stała się detektywem, sprawdzała każdy najmniejszy trop,  czasem  kluczyła po manowcach przeszłości,  często udawało jej się odkryć zagadki skrupulatnie ukrywane przez rodzinę. Lub jakieś zapomniane historie obu rodów.  Parandowskich i  Szczepkowskich.

A teraz strzępek z opowiedzianego przez autorkę własnego dzieciństwa, bo utkwił mi w głowie (chyba ze względu na pierwotną siłę poznawczą małego dziecka)
- spaceruje Joasia z ojcem, a na ziemi leżą kasztany, ojciec mówi: nie dotykaj rączkami, bo są brudne. Joanna  patrząc ojcu prosto w oczy bierze jednego kasztana, zanurza w kałuży i wkłada do ust.
 ....  nawet nie wstrząsnęła mną metoda wychowawcza, którą zastosował jej ojciec - tradycyjne lanie.

 
Książka w swoim epickim kształcie obfitowała  w lirykę i dramaty. Nie wymieniałam co chwilę zakładek frywolitkowych (a mogłam, bo Ola  wysupłała frywolitkę na każdą możliwość z tych trzech), bo miałam czwartą, pełniącą rolę hybrydy, którą przeznaczyłam na takie okazje jak biografia.
Ależ ona jest śliczna ta frywolitka!
 
No proszę, mam tu obok siebie przykład ojcowskiej miłości do dziecka.



Tofik w roli kochającego ojca, który zanim zasnął to zaśpiewał córce kołysankę.
Ten ojciec tradycyjnie zawsze zanim zapadnie w głęboki sen śpiewa takim jakby zardzewiałym mrrrrrr. Sobie!

poniedziałek, 23 marca 2015

Strach waści? nie? hehehe

Nie mam znowu rękodzieła.... ale mam co innego, bardziej fascynującego niż moje wybitnie fascynujące rękodzieła. (Wysoką sobie poprzeczkę postawiłam, co? względem tych moich wybitnych mierzę).
Było to zimą (ale nie trzy dni temu, haha,  tylko w styczniu). W ramach poszukiwania inspiracji wybrałam się do babci na strych. (A serio to poszłam po farbę, żeby babci pomalować jedno miejsce w kuchni).
Tam wpadł mi w oczy stojący zegar, można powiedzieć że szafkowy, a można jeszcze lepiej powiedzieć :małoszafkowy.
Okazało się, że był to zegar dziadka, ...bo to dziadek go nakręcał. Dziadek nie żyje już 10 lat,  i wtedy mniej więcej zegar się zepsuł, przestał działać  i w ostateczności trafił na strych. Babcia nie wyrzuciła zegara całkowicie, a mogłaby przecież, bo zegar urodą nie powala ani nie przedstawia sobą żadnej innej wartości oprócz sentymentalnej (bo to dziadek go nakręcał!).  Ja osobiście babci i dziadka dziesięć lat temu nie znałam, nie wiem jak było, ale samorzutnie wyciągnęłam dwa wnioski, jeden wypływający z drugiego. Że babcia lubiła dziadka i że mogłaby być zadowolona, gdyby zegar został przywrócony do życia.
W związku z tym usłyszałam, że babcia jak najbardziej czyniła starania o naprawę zegara, ale zegarmistrz wydał opinię, że naprawa będzie droższa niż sam zegar,  więc temat naprawy umarł szybką śmiercią. No to ja postanowiłam, że naprawię go swoimi zasobami finansowymi! (co mi tam...)
Zapakowaliśmy więc zegar i pojechał z nami do domu.

 





A teraz do rzeczy.
Opowiem, co ten zegar wyprawia.
Chodzi!  wskazuje punktualnie czas!  i to bez najmniejszej interwencji zegarmistrza. 
Zaczął bez żadnego uprzedzenia wybijać godziny, najpierw nie jarzyłam, co się dzieje, ale w końcu zadowolona go odpakowałam i postawiłam na półce.
No więc wybija godziny! Za każdym razem inną ilość gongów  nie mających nic wspólnego z godziną, a ze swojej puli od jednego do - uwaga -  czternastu uderzeń czerpie bez ładu i składu.
Na przykład na 4,oo dał sześć uderzeń, a godzinę wcześniej o 3,oo  dał ich jedenaście. Robimy sobie z tego zakłady lotto, np. ostatnio dzięki wygranej nie ja czyściłam kuwetę (powiedziałam, że o północy wybije jeden raz, a wybił trzy, czyli prawie to samo).   Taka sprytna bestia z tego zegara, że potrafi nawet dwa razy pod rząd uderzyć tyle samo gongów. Kiedyś w nocy oznajmiał 7,oo dwa razy, a to była druga.
Z dźwięków uderzeń zegara (każde uderzenie od innego kompozytora) można by tworzyć nowoczesne i eksperymentalne utwory muzyczne, które byłyby ozdobą jakiejś Warszawskiej Jesieni. Czasem tak zawodzi jak jakaś zabłąkana dusza w siedmiu kręgach piekła, nic a nic nie przypomina to uderzeń zegara. Wystraszyć się można, jak się obudzisz przypadkiem i go usłyszysz. Bywa, że dźwięki są jakby podwójne, z echem z zaświatów. Zaświaty głównie nocą mają występy (albo echo idzie po komnatach...;) . Zastanawiamy się czy w ogóle oddawać go do naprawy? już nawet znalazłam zegarmistrza z prawdziwego zdarzenia, bo teraz większość ich to tylko baterie umie wymieniać. Ale wolelibyśmy go nie oddawać,  żal stracić zaklętego ducha, tyle śmiechu z nim, że poezja (oczywiście nowoczesna i eksperymentalna).
A babcia i tak jest ucieszona, że dziadkowy zegar nie je, nie pije, a chodzi i bije ...tylko nie wie, jaki to szajbus albo jeszcze coś gorszego...
W każdej poezji jest jednak zawarte trochę prozy, w tym przypadku niestety też tak jest: jeżeli zegar bije nieudziwnionym gongiem jeden jedyny raz, to znaczy, że jest "wpół do".
O "wpół do" nie robi zmyłek i fałszywek.
Taki jest porąbany.
 
 
 
W "Strasznym dworze"  tylko sobie śpiewają, a u mnie cała historia o zegarze to najprawdziwsza prawda jest!!!
 
 
 
 
 
 

piątek, 20 marca 2015

Wiosenna depresja

Dzisiaj bez rękodzieła.
(Najpierw o sielance, potem uderzę z grubej rury).
Kotek z landszaftu to jest Tofik sprawdzający w lustrze czystość pyszczka, bo jak  czysty, to nie warto się myć i energię wytracać.
Nawiasem mówiąc wygląd pyszczka okazał się tak jak zawsze bardzo zadowalający, więc mycia znów nie było.
Jeżeli podejrzewacie Tofika, że w marcowy ciepły wieczór ruszył na podryw gorących lasek, to nie zgadliście. Wieczorem jak zwykle godzinami sobie wyglądał przez okno, potem zjadł kolację i grzecznie kropnął się w bety. Bez mycia, bo jak już się dowiedzieliśmy, kot jest czyściutki sam z siebie.
(Ciekawe skąd mu się wziął przydomek Tofik Śmierdząca Łapa....)


Tak więc Tofik nie poczuł w marcu woli bożej, całe noce (z kilkoma nieuniknionymi przerwami) śpi we własnym łóżku (czyli w naszym), a we dnie medytuje, czasem nad wodą się zaduma,  panta rhei pomyśli ( ...pewnie o szybkich rybkach, bo te to ciągle na dobrych dopalaczach).
Laudacje, które o nim tutaj wcześniej wygadywałam,  że koci casanowa,  powinnam teraz głośno odszczekać. My to myśleliśmy, że cały marzec będzie dla Tofika jedną wielką Love Parade. Bo tylko on ma do niej kwalifikacje,  Szczurek jest genderowo nieokreślony, a Bobek to jeszcze dzieciak.
No i co z Tofikiem? kocia deprecha?

Dla równowagi weźmy pieska.
W celu wprowadzenia w temat ilustracją jest obrazek z Internetu:
 

Fakt, że trochę sprzątania było z tą poduszką, co psu wybuchła pod głową... (dobrze, że nie zginął!)
Ale z dwojga złego....
Proszę bardzo, sprawdźcie sami....
Jak było z naszym pieskiem Matyskiem-niewiniątkiem  (bo taki niewinny z pyska).

Niewiniątko uciekło nam z samego rana. Wyszedł na siku i go wcięło. Nie wiadomo kiedy się pojawił z powrotem, bo nas nie było do wieczora. 
Gdy wróciliśmy do domu szczęśliwi, że kończy się wreszcie ciężki dzień (jak każdy),  Matys już był.
Na jego widok mimowolnie wykrzyknęłam imię Pana Boga swego nadaremno. Bo wrócił nie jako pies, lecz jako jego wysokość król szambownik! (gdzie znalazł szambo? śmierdział po królewsku, a z wyglądu to przypominał centkowaną gównem hienę).
Wszystko, czegokolwiek dotknął król swoim majestatem  zamieniało się w gówno , a dotykanie trzeba przyznać odprawił bez fuszerki.
Co do tej pory robiliśmy? kąpaliśmy, szorowaliśmy, myliśmy, pucowaliśmy, praliśmy.
Szkoda swoją drogą, że tyle jeszcze czasu upłynie do świąt i że tu się do kwietnia znów uświndoli,  bo mielibyśmy tym razem dom wybłyszczony jak nigdy. Czyli jak zwykle wszystko nie w porę.
Chociaż czy istnieje dobra pora na kąpiel w szambie?
Matys by odpowiedział, że na szambo każda pora jest najlepsza.


Na zdjęciu delikwent już wykąpany (tym razem wbrew swojej woli, bo nie w szambie) w roli skrzywdzonej niewinności.


Nie to, że nie było całkiem rękodzieła, bo przecież było dzisiaj rękodzieło,  tylko że w sferze szeroko pojętej.
No właśnie, i nie mogę zajmować się obecnie rękodziełem w sferze wąsko pojętej, bo mam ręce całe zmacerowane od różnych substancji czyszczących, i to pomimo ochronnych rękawiczek.
Ale co zrobić z wiosenną depresją Tofika?
czy Matys też ma depresję? może ma i to nie zwykłą, lecz pięcioletnią, rano miał atak i próbował leczyć się okładami, ale znowu kuracja została brutalnie przerwana....

środa, 18 marca 2015

Poczwórna wygrana

A było to tak.
Ola ogłosiła szybki konkurs na swoim blogu http://papierolki.blogspot.com/ na odgadnięcie,  jakie przeznaczenie ma wypleciony przez nią kosz, którego pokazała fotkę.
Pytanie było z gatunku podchwytliwych,  bo odpowiedź znajdowała się w szacie graficznej bloga, na banerku ze zdjęciami. Wystarczyło uważnie spojrzeć, a bywalczyni bloga to już nie powinna mieć z odpowiedzią żadnych trudności. Mimo to nie odgadłam od razu, gapowe tłumaczę sobie zmęczeniem szarej substancji. (Nie ma to jak niezawodny paluszek i główka. Ola z racji wykonywanego zawodu zna na pamięć takie właśnie wymówki, a "zmęczona" to chyba należy do najpopularniejszych).
Na szczęście rano zalśnił dla mnie błysk geniuszu, więc skoczyłam niczym gazela na Oli bloga, żeby sprawdzić, czy ktoś już odgadł zagadkę.
Nie odgadł, hehe, więc zdążyłam z prawidłową odpowiedzią.
Wiedziałam, że trafiłam, ale póki toczyła się gra, to wszystko się mogło zdarzyć; w końcu to było już drugie moje podejście.
Rozstrzygnięcie było jednak dla mnie korzystne i wygrałam!
No dobrze, przyznam się, że trochę spekulowałam, jaką niespodziankę dostanę od Oli.
Niespodziankę! A nie cztery niespodzianki, które przybyły do mnie dzisiejszą, a raczej już trzeba powiedzieć, że wczorajszą pocztą.
Teraz następuje pytanie, czy potrafię ładnie pokazać te prezenty, którymi są frywolitkowe zakładki do książek, tak żeby ujawnić całą ich urodę, i żeby można zobaczyć w nich kunszt i talent Oli, która cierpliwie igłą i czółenkiem wysupłała te piękności?

Nie będę dalej zwlekać, czas zacząć prezentację.
Pierwsza zakładka jest w kształcie aniołka wysupłana nitką białą ze srebrnym akcentem:
 

Druga taka jak poprzednia, lecz w kształcie serduszka:

Trzecia zakładka cieniowana liliowa jest w takim właśnie kwiatowym kształcie (lewkonii?):

Czwarta cieniowana w pastelowych pudrowych kolorach z przeciągniętą atłasową tasiemką i w kształcie absolutnie ekskluzywnie doskonałym:
 
Ola napisała, że są to zakładki do przekładania stron. I wycelowała centralnie, bo właśnie potrzebowałam pilnie czterech zakładek.  Zawsze mam w czytaniu trzy książki, pierwszą czytam, ale już myślę co to będzie jak ją skończę, więc muszę mieć w zanadrzu drugą. W celu sprawdzenia, czy między mną a drugą książką zaiskrzyło muszę ją zacząć czytać. A to znowu nie takie halo ta druga książka, podejście do trzeciej jest zupełnie logicznym rozwiązaniem.
Teraz mam powód i okazję zacząć przygodę z czwartą.  Tak, cztery to idealna ilość!  Nie mogę pozwolić, żeby jedna zakładka leżała bezczynnie!

Tak się zrobiło książkowo,  pójdźmy tą drogą...
"Mój francuski patchwork" Agnieszka Grzelak
"Po francusku jego tytuł brzmi:"Cygnes reflechis en elepfants", co w wolnym tłumaczeniu może znaczyć "Łabędzie odbijające się jako słonie". Długo tych słoni nie mogłam znaleźć. Widziałam tylko łabędzie, a za nimi powykręcane kikuty drzew. Dopiero po pewnym czasie zorientowam się, że odbite w tafli stawu rozłożone skrzydła ptaków razem z gałęziami w tle tworzą sylwetki słoni".



"Visage paranoiaque" - z oddalenia wydaje się, że to głowa olbrzyma leżąca na piasku, z bliska twarz okazuje się  murzyńską chatą z siedzącymi przed nią tubylcami."


Dwa ostatnie obrazy to dzieła Salvadora Dali.

Do prezentacji moich wygranych frywolitek reprodukcji swoich obrazów użyczyli Renoir i Degas,  i byli tym z pewnością zaszczyceni!
Gdybym ja jeszcze zdjęcia potrafiła szykownie pstryknąć, to już alleluja i pełnia szczęścia!  ale ważne, że  Renoir i Degas tak się ładnie postarali ze swoim rękodziełem; zaś na jakość moich zdjęć opuśćmy zasłonę milczenia, na przykład na to, że w białej nitce (serduszko i aniołek) nie widać zupełnie srebrnego akcentu, a ten akcent pełni ważną rolę drugoplanowego bohatera inscenizacji. Uprzedzałam, że sukcesu fotograficznego to raczej nie będzie i niestety miałam rację.

 

niedziela, 15 marca 2015

W sobotni wieczór

Nie, to nie moje zręczne paluszki się trudziły, żeby zrobić papierowego łabędzia...
Byliśmy wczoraj w gościach i pstryknęłam fotę. Bo do tego łabędzia cały czas oczy mi leciały i miałam wielką chrapkę dopaść jakichś karteczek i ukręcić z nich takie ptaszysko, tylko łatwiejsze, albo cokolwiek, tylko łatwiejszego.
Robiłam kiedyś dawno różne drobiazgi techniką orgiami w epoce takiego jednego fin de siècle'u swojego życia.
Gospodarze prawie-prawie wepchnęli mi  łabędzia w prezencie, żebym zaspokoiła w samotności u siebie w domu tę chrapkę i odwzorowała łabędzia metodą osobistego rękodzieła.
Ale podziękowałam wylewnie za tę ich życzliwość, w zamian zrobiłam sobie zdjęcie.
(A to zdjęcie powinno mieć nazwę: Zero ambicji artystycznych.
Proces fotograficzny wyglądał tak:
1. Zdjęłam łabędzia z półki. Dlaczego zdjęłam?  chyba, żeby tło, na którym się prężył nie rozpraszało wzroku. A na tle księgozbioru wyglądał artystycznie i dekoracyjnie.
2. Postawiłam na oparciu fotela, z którego musiałam wcześniej się podźwignąć, a dziwnie te całkiem nieduże procenty wypite wyłącznie dla dobrego trawienia, osłabiły moje nogi.
3. Pstryknęłam telefonem fotkę.
4. Odstawiłam łabędzia w jego artystyczne otoczenie dla dalszej dekoracji półki).

Wiedzieliście, że pierwsza para sprowadzonych do Polski łabędzi to był prezent dla Barbary Radziwiłłówny od Zygmunta Augusta? Oprócz tego, że ryzykował dla niej koronę, to dał jej parkę monogamicznych łabędzi. Ten to potrafił kochać kobietę!



Ale od początku.
Na sobotni wieczór zostaliśmy zaproszeni do znajomego małżeństwa, gdzie małżonka nie toleruje glutenu. Wpadłam na pomysł, żeby jako gościniec upiec chlebek sytości, którego przepis znalazłam u HappyAlimak  (http://happyalimak.blogspot.com/) , zachęcała ona do wypróbowania wypieku chlebka z różnymi przymieszkami, chlebek na którym się wzorowałam jest wytrawny. Postanowiłam upiec taki chlebek na słodko, czyli bez ostrych przypraw, które dodała HappyAlimak, ale ze słonecznikiem, migdałami, rodzynkami i figami, bo idealnie pasują do tego alkoholu, który wzięliśmy do kompletu. Miałam zamiar upiec chlebek na próbę i uzależniłam zabranie go od tego, czy będzie smaczny.
Był!



Na wstępie opowiedziałam wszystkim o chlebku sytości, że bezglutenowy,  i że ja zrobiłam w wersji na słodko z bakaliami. Chlebek spotkał się ze słowami uznania ze strony pani domu i ogólnym aplauzem. Tylko w przypadku dwóch kolegów zachodzi podejrzenie, że ich aplauz bardziej dotyczył butelczyny, która w tym samym czasie trafiła na stół.

A ten piesek na obrazku, to jest taki wyjątkowy piesek, że nic go innego nie interesuje poza gorącymi uczuciami do swojego właściciela.
 
Inne psy na jego miejscu by żebrały pod stołem, urządzały monodram pt. zdychający z głodu pies przy zastawionym suto stole. Inne psy tak by zrobiły, ale nie Joko.
Ten pies ma w pogardzie zraziki i faszerowane bakłażany; on tak kocha swojego pana, że chce być blisko i drzemać u niego na kolankach, bo właśnie się zmęczył dokazywaniem.
Pan oczywiście wziął psa na kolana, bo kto się oprze takiej miłości?

a wtedy pies błyskawicznie złapał w pysk co tam było na talerzu i dał nura pod stół, też błyskawicznie.  Nikt nie pamięta, co było na talerzu, a ten przed którym stał  talerz twierdzi, że było tam tylko pół ogórka konserwowego. Wszyscy mają nadzieję, że pies nie połknął go błyskawicznie (bo taki ma styl), tylko gdzieś schował, tak jak zawsze chowa dowody swoich przestępstw. Często chowa do brzucha, ale może nie tym razem. Taki grzeczny pies z ogórkiem konserwowym w brzuchu? bzdura i plotki, żeby zepsuć opinię grzecznemu psu!

czwartek, 12 marca 2015

Dzisiaj niepodzianka!

No to dzisiaj mam niespodziankę, której na sto procent na pewno nikt się nie spodziewa!
Czyżby to była torba? Niemożliwe? możliwe, możliwe, znów na torbę się wysiliłam!
Koleżanka widziała torebkę śniadaniówkę, którą uszyłam na wymiankę, pozazdrościła,  sama sobie zaprojektowała (zaprojektowała, akurat..., nabazgrała  długopisem na kartce trzy filiżanki jedną na drugiej...  czy to pinterest mruga oczkiem?) i poleciła mi uszyć.
Jak ona nabazgrała, tak ja wyściboliłam. 
Przykroiłam formę na torebkę z materiału zasłonowego z ciuchbudy, bo wydawało mi się, że ta zasłona wygląda trochę jak obrus, na którym stoją filiżanki. (Dlaczego nie wzięłam prawdziwego autentycznego obrusa, chociaż mogłam to zrobić? zagadka przyrodnicza).
Aplikacje filiżanek zrobiłam z kawałków dzianiny,  a tej dzianiny miałam dosłownie w ilości chusteczki do nosa: trzech chusteczek na trzy skromne filiżanki. Te zrobiłam ciemne, bo cała torebka jest bordowa, taki ciemny róż dość oczoje  bijący po oczach.
Nie wiem jak to możliwe, ale torebka robiła jakieś przygnębiające wrażenie i jedyne rozwiązanie, które wpadło mi do głowy, to było  obszycie filiżanek żarówiastymi tasiemkami, bo bez tego torebka wyglądała żałośnie, nie sprawdził się bordowy kolor, który miał robić wesołe i zabawne tło. Wystarczy, że robił za obrus.



Czy Was już zaczynają wkurzać te torby?


No proszę, w rysunkach Henryka Sawki pojawia się mój epizod torbowy, podobno jest to możliwe, gdy autor siada nad kartką z ołówkiem i eksperymentuje z pismem automatycznym, a gdzieś komuś prostują się zwoje mózgowe np. intensywnie rozpracowujące torby.
Tekst też bardzo pasuje, tylko odwrotnie, bo zachwycają mnie wciąż tak samo te torby wielokrotnego użytku.

wtorek, 10 marca 2015

Ich święto

Szczęśliwie trafiłam z fragmentem na dzisiejszy, jeszcze pięć kwadransów trwający Dzień Mężczyzn.
Kiedyś spotkałam się z twierdzeniem, że mężczyźni mają swój Dzień 365 dni w roku, ale my jesteśmy obiektywne. 
Niektóre z nas uważają, że tak jest. Inne, że na pewno tak jest.

"Dobre kobiety z Chin" Xinran Xue
"Wyjaśniła mi cierpliwie, że liści tych używają kobiety w czasie miesiączek. Kiedy dziewczyna ze Wzgórza Wołania ma pierwszą miesiączkę albo w wiosce przybywa nowa żona, otrzymuje dziesięć liści od matki lub od innej kobiety ze starszego pokolenia, pochodzą one z drzew, które rosną bardzo daleko. 

Starsze kobiety uczą dziewczęta, jak się z nimi obchodzić. Najpierw każdy liść trzeba przyciąć do odpowiedniego rozmiaru, tak, by nadawał się do noszenia w spodniach.   Następnie szydłem  robi się w nich małe otworki, by stały się bardziej chłonne. Liście są dość elastyczne i mają grube włókna, więc pęcznieją wchłaniając krew. W tych stronach, gdzie woda jest tak cennym dobrem, nie ma innego sposobu niż wyciskać i suszyć liście po każdym użyciu.  
Kobieta używa swoich dziesięciu liści przez cały czas trwania miesiączki, miesiąc po miesiącu, nawet po porodzie. Liście stanowią jedyny przedmiot, jaki zabiera ze sobą do grobu. Wymieniłam kilka podpasek, które miałam ze sobą, na jeden liść od babci Nu'er. Kiedy go dotykałam, miałam łzy w oczach: jak te szorstkie liście, twarde nawet dla ręki, można przykładać do najwrażliwszych kobiecych miejsc? (...) W dniu wyjazdu ze Wzgórza Wołania odkryłam podpaski, które podarowałam babci Nu'er, zatknięte za spodnie jej synów. Używali ich jako chusteczek do ocierania potu i dla ochrony rąk." 


Nie dodam nic od siebie, bo każdym słowem osłabię moc tego fragmentu.
Najlepszego panom życzymy, a kobiety z Chin dołączają się skromnie.

niedziela, 8 marca 2015

Nasze święto

W pracy dzisiaj były życzenia i ogólna adoracja pań przez panów, wszystko po to, żebyśmy sobie przez cały rok wspominały, jacy uroczy potrafią być chłopcy 8 marca. 
Całkiem przypadkowo po przyjściu wieczorem do domu okazało się, że czeka na mnie niespodzianka będąca jednocześnie prezentem.
Można powiedzieć: "rękodzieło" wykonane przez kochających chłopców i dziewczynki.
Prawdopodobnie  wysilili mózgi w marcową burzę, żeby w efekcie zrobić piorunujące wrażenie na mnie (bo na kim w dzień kobiet?)
Otóż mam lampę z abażurem.
Abażur z epoki późny Gomółka-wczesny Gierek, ordynarnej urody z grubego szkła, kolorek lekko bursztynowy (dokładniej, lecz nie tak ładnie, to sraczkowaty), a w szkle bąbelki powietrza (takie bąbelki-bubelki), no paskudny i niezniszczalny. Szkoda było się jej wyzbywać, była i już, a tak naprawdę to należało się jej miejsce w muzeum PRL, z przypiętą etykietką: okaz topornej sztuki użytkowej. (Wychodzi na to, że jednak muzeum ma krzywdę, bo poniosło stratę na zbiorach. Jak by było dziś święto muzeum PRL, a nie kobiet, to może bym tym się przejęła... ).
Nikt się nie przyznawał, czyja to lampa,  przypadkowo się tu znalazła i sobie została.
No i właśnie na niezniszczalną przyszła kryska,...  może od strony Matyska?
Któremuś pupilowi należą się wyjątkowe podziękowania,...  ale ja potraktowałam prezent jako pracę zespołową i wytarmosiłam z miłością wszystkie futerkowe łebki po kolei.
Nasze zwierzęta z przytupem obchodziły 8. marca, wygląda na to, że dobrze się utrudziły, żeby ze stojącej stabilnie lampy zrobić mobilną lampę leżąco-toczącą się, a i abażur na koniec się zasłużył, bo tak się zgrabnie potłukł, że żadnej łapy ani łapki nie skaleczył!
Teraz towarzystwo zasnęło kamiennym snem.
Na zdjęciach  Asza i Mała Mi - jedyne kobietki w tym męskim gronie.



Każdy z balowiczów dostał zasłużenie po całusku (i całusie)  na słodkie sny.



No i takie miałam niespodziewane zakończenie dnia kobiet.
Psy i koty udatnie sobie poradziły i z rozmachem zrealizowały niespodziankę dla mnie, i jak dobrze że nas nie było, bo wtedy lampa cała i zdrowa by jeszcze latami straszyła ludzi i zwierzęta, a tak to już na pewno kupię sobie nową, może nawet ładną, kto to wie?

piątek, 6 marca 2015

Oświadczenie

Pierwszy tydzień marca to był typowy "kociołek do syta",  z zestawem różnych pogód: dla każdego coś miłego. Jeżeli komuś miła wichura i zacinający deszcz, proszę bardzo.  Jak miła mgła snująca się bez sensu przed siebie, proszę bardzo. Ja zainteresowana byłam ostrym słońcem i wysokim błękitem... a  proszę bardzo. Więc skorzystałam z takiej słonecznej okazji, wyskoczyłam z telefonem przed dom i zadzwoniłam po koszyki, żeby raczyły zapozować do zdjęcia.


Koszyki uplotłam dużo wcześniej, ale koleżanka nie mogła się zdecydować na kolor.
W końcu wymyśliła, że te trzy koszyki chce mieć żółte, i to będą koszyki wielkanocne. A następne trzy koszyki, które jej zrobię, będą czerwone i będzie je eksploatowała w okolicy Bożego Narodzenia.
Tym sposobem dowiedziałam się, że potrzebne będą jej jeszcze następne trzy koszyki. To będzie praca terminowa z datą przekazania w październiku, czyli za pół roku. Wcale nie zrobiło to na mnie wrażenia. Pół roku,  pół wieku, jeden pies, a na pewno to zacznę je wyplatać 30. września po południu.

W plenerze to nawet telefonem można pstryknąć niezłą fotę.
I oczywiście to jest zasługa pięknej przyrody i jasnego dnia, ale kształtne modelki z (trzeba przyznać) równo rozłożonymi wypukłościami i we wrzaskliwym kolorze  uważają inaczej. Każdej od razu się jawi kariera modelki, i że drzwi do szołbiznesu właśnie się przed nimi otwierają i trzaskają na wietrze.
 

Tofik zawsze szuka imprezy, na którą  mógłby się wkręcić.
Jak to możliwe, że robią zdjęcia, a najlepszy obiekt do filmowania, czyli Tofik, nie dostał zaproszenia na casting, tylko musiał tropić jak jakiś pies, że coś się szykuje...
A w ogóle to on tu był pierwszy, a te grube panie się przysiadły i  nie pytały, czy nie przeszkadzają...  akurat przeszkadzają, bo to Tofik powinien być gwiazdorem i zajmować najwięcej miejsca na tym zdjęciu.
Następnym posunięciem Tofika na drodze do nieuniknionej kariery będzie krótka drzemka.


Gdy oczy widzą taką słoneczną plamę, to nawet obcięty nos poczuje obietnicę wiosny, i to bez względu na porę roku.
 


Cokolwiek by nie mówić, to słoneczne koszyki intencje miały dobre i postawiły odważne postulaty marcowi.


Niektórzy bardzo są niezadowoleni z tych postulatów i nawet wydali oświadczenie:


No i muszę oświadczyć, że marzec jest miesiącem doskonałym!

wtorek, 3 marca 2015

Wymianka z Renyą


Renya  pochwaliła moje szmaciane torby wielokrotnego użytku i spontanicznie wyraziła ochotę, żeby podobną mieć, tylko małą, bo śniadaniówkę.
To życzenie natrafiło na podatny grunt (czyli na mnie), który  zapragnął makramowej  bransoletki, a Renya -  Sztuka rękodzieła ze szczyptą filozofii - taką potrafi urzeczywistnić.
Transakcja trwała tylko chwilę, bo obie miałyśmy sprecyzowane oczekiwania.
Nie pstryknęłam zdjęcia śniadaniówek, które wysłałam Renyi (no i dobrze, bo na fotkach u Renyi wyglądają zabójczo, w końcu profesjonalna fotografka je zrobiła),  nie mam zdjęcia, ale opiszę tak jak umiem słowami.
Uszyłam ją z niebieskiego dżinsu, a na środku przyszyłam litery :  hm, co może znaczyć: "hand made", albo: "hm, coś by się zjadło".
Wszyłam do środka białą bawełnianą podszewkę, żeby śniadanie przebywało w estetycznym wnętrzu.
A drugi powód jest taki, że było w środku dużo szwów, bo torebka  składa się z kilku kawałków dżinsu, więc trzeba było te szwy zakamuflować. 
Jako mój wkład w proces okołośniadaniowy dołożyłam nieunikniony wysiłek fizyczny (bo lekka ta torebeczka to nie jest), więc spaliwszy kalorie należy się utrudzonemu uczciwe śniadanko..
Torebeczkę uszyłam według własnego projektu!
Uszyłam jeszcze jedną torebkę, tym razem pomysł był z pinterestu : na naszytym z tasiemki łuku pod uszami przyszyłam kilka trójkątnych niby-proporczyków, wyciętych z kolorowej tkaniny. 
No i liczyłam, że któraś z tych torebek przypadnie Renyi do gustu.

A teraz najważniejsze.

 W zamian miałam dostać makramową bransoletkę, a dostałam...

-dwie makramowe bransoteki.
-dwa makramowe naszyjniki, które można, jeśli się chce, omotać na nadgarstek i wtedy to jest podwójna bransoletka.
-szydełkowy ażurowy naszyjnik na lato (ale kto by tam czekał na lato!)






No to ja sobie teraz świata poużywam, bo bransoletki i naszyjniki to są od zawsze moje nierozwódki, a teraz nowiutkie spełnione życzenie będzie okręcało oba moje nadgarstki, nie będę żadnej swojej ręce żałować  przepychu...
Wiem, że fotki strzelone przeze mnie nie są najlepsze,.... dodajcie w swojej wyobraźni do tych zdjęć sto procent urody i wtedy ujrzycie moją biżuterię w całej krasie.


niedziela, 1 marca 2015

I tylko czarna ścieżka

Ten fragment mógłby być o mnie....

.... ale na szczęście nie jest, bo nie planuję na razie żadnej imprezy, na której powinnam wyglądać szczuplej i wcisnąć się w rozmiar parę numerów mniejszy. Uff, naprawdę całe szczęście.


"Dobrze, że mogę pożyczyć kombinezon od siostry, tylko że wyglądam w nim jak "nowa swojska kiełbasa babuni, teraz  - jeszcze grubsza".
No i wiesz, w Wigilię postanowiłam, że  po świętach zacznę się odchudzać, pół kilograma na tydzień. A ponieważ już miałam to odchudzanie w planach i wiedziałam, że wkrótce będę szczupła i piękna, więc w święta pozwoliłam sobie na dodatkowe  kulinarne szaleństwa.
Później nagle zrobił się nowy rok, a styczeń minął jak z bicza trzasł, i pomyślałam, że zacznę dietę od lutego, a jeżeli uda mi się zrzucić kilogram  tygodniowo...
Rebeka się śmiała.
- No, a teraz zostało  tylko parę dni. Myślisz, że zdążę schudnąć dziesięć kilo?
- Bokserzy zrzucają zbędne kilogramy w saunie.
- Mhm, dzięki za pomysl. Już widzę te nagłówki : "Zmarła w saunie. Ale zdążyła zadzwonić do Księgi Rekordów Guinessa".





Powieść psychologiczna z kryminalną zagadką.
Czytam, i czas stanął w miejscu, a wręcz zawiesił się dla mnie na takiej chwili : na północy Szwecji w Kirunie znaleziono zwłoki członkini zarządu międzynarodowej korporacji.
Ten mały fragment przepisałam jako forpocztę, na zachętę...
(A Rebeka to prokuratorka pomagająca policji, jedna z głównych bohaterek. Drugą bohaterką powieści jest komisarz Anna Maria Mella. Ofiara też jest kobietą...  niezły mamy tu parytet. Mężczyzn też nie brakuje oczywiście).