niedziela, 31 maja 2015

Szansa na dobre małżeństwo

Zastanawiałam się, czy wkleić wszystkie zdjęcia stópek chińskich dziewcząt, które znalazłam w sieci. Wtedy musiałabym je obwarować napisem, że dla ludzi o mocnych nerwach, bo zdjęcia pokazują cierpienie zaklęte w tych zdeformowanych małych stópkach.

Miejsce akcji: Chińska prowincja.
Czas akcji: XIX wiek.


"Dopiero, gdy przeniosłam się do domu męża, teściowa zdradziła mi, że z dziesięciu dziewczynek jedna umiera z powodu krępowania stóp, nie tylko w naszym okręgu, ale w całych Chinach.
Wtedy wiedziałam tylko, że zabieg ten da mi większe szanse na dobre małżeństwo, a tym samym przybliży szanse na największą miłość i radość w życiu każdej kobiety - do syna.
Aby osiągnąć ten cel, musiałam postarać się o idealne stopy, obdarzone siedmioma atrybutami: powinny być małe, wąskie, proste, spiczaste, wysoko wypiętrzone, a przy tym pachnące i delikatne w dotyku.
Oczywiście najważniejsza jest długość.
Ideał to siedem centymetrów - taką długość ma przeciętny kciuk.
Później kształt - doskonała stopa powinna wyglądać jak pączek lotosu, o pełnej, zaokrąglonej pięcie, mocno zwężająca się ku przodowi.
Cały ciężar ciała opiera się na dużym palcu, co oznacza, że kości dużych palców i podbicia należy połamać, ściągając je w kierunku pięty.
We wgłębieniu między przednią częścią i piętą powinno być dość miejsca, by w załamaniach dało się umieścić dużą monetę.
Wiedziałam, że jeżeli uda mi się to wszystko osiągnąć, moją nagrodą będzie wielkie szczęście."

"KWIAT ŚNIEGU I SEKRETNY WACHLARZ'' LISA SEE

I tylko dwa zdjęcia.





Co tu mówić...

piątek, 29 maja 2015

Obiecanka paryżanka

Ktoś przypomniał mi słowa, które kiedyś często do mnie rodzina kierowała z komentarzem, że skoro profesor Witold Kula tak mówił, to tylko stosować i nie analizować (nie osobiście do mnie mówił, rodzina mogła sama się zastosować). A cytowali je jako zachętę do wytężonej pracy: "Żeby coś w życiu osiągnąć trzeba mieć nie tylko olej w głowie, ale też ołów w dupie".
Co do oleju w głowie, to nie ma się dużego wpływu, czy coś tam chlupocze, czy nie chlupocze, ale przysiąść i wziąć się do roboty, to jeszcze nikomu nie zaszkodziło.

Kilka dni temu stwierdziłam, że koniec z wymówkami, muszę wreszcie spełnić obietnicę daną koleżance (co mnie podkusiło?), że dostanie ode mnie wyszywaną torbę paryską. Ta, którą kiedyś wyhaftowałam bardzo jej się podobała, i żal jej było, że nie ona, lecz kto inny rozbija się z paryską po świecie, (niech będzie że rozbija....).
Tamtą torbę  rodziłam w męce przez pół zimy, porywami, bo duże ilości pracy przy niej za bardzo pobudzały moją adrenalinę. Objawiało się to głównie chęcią ucieczki, gdzie pieprz rośnie. 
Strachu, że się namęczę i byle co wymęczę, bo wyszywać nie umiem.
Ale też jarało do walki z przeciwnymi żywiołami (przeciwne żywioły wciąż dobrze się mają!).

Co zrobić, żeby obiecana torba przestała krążyć jak sęp? uszyć ją.
Jakakolwiek będzie, niech wreszcie będzie.



Pierwszy krok zrobiłam kupując w lumkpu materiał (zaklęty w sukienkę; na pewno super laska w niej paradowała, bo skrojona na szczupłą i kształtną figurę;  tkanina jest lejąca, opływająca)  cieniutki i nieprześwitujący, bo planowałam uszyć torbę z podszewką taką samą jak wierzch, a cieniutka tu i tam, nie będzie sprawiała wrażenia ciężkiego torbiszcza.
Manewr się udał,  i wydaje mi się, że torba jest szykowna.
Po bokach wszyłam troczki z jasnymi koralikami, dla urody.
Wzór na torbę jest z przepastnego pinterestu, ale troczki wymyśliły oponki w mojej w głowie.

Wyszywanie rozegrałam w ten sposób, że przyszyłam sznurek jako kontury wieży Eiffla,  koleżanka została poinformowana, że z hafciarstwem mi nie po drodze. Zrozumiała i przyzwoliła na coś w zamian, może być sznurek.


 
Gdy trzeba było brać się za pikowanie napisu,  to rozpoczęłam wertowanie stron w poszukiwaniu sposobu pikowania bez stopki.... Bo chyba jest to możliwe do pioruna?? Jest!
Jeżeli ktoś będzie potrzebował,  jest tu:  http://szyciotyp.blogspot.com/.
Dziękuję Szyciotypowi za naukę:))

Koleżanka, którą obdarowałam torbą, zażyczyła sobie odsetki za długie wyczekiwanie na obiecankę paryżankę, w postaci skrętu za miasto i spaceru po zielonych terenach.
A poza tym chciała, żeby jej małe dziecko usłyszało koncert ptactwa majowego. (Dziecko przespało całą świergotną rewelację muzyczną).





Na tej łączce rozlokowałyśmy się z krzesełkami. Nie było to bardzo daleko za miastem, raczej bardzo blisko, ale jednak za miastem, powietrze aromatyczne i młoda zieleń.
Pod wierzbą, która później posłużyła torbie jako tło do zdjęcia, odkryłyśmy taką tabliczkę:
Wierzba im. Katarzyny Nosowskiej, której twórczość ocaliła moje życie. 01.04.2015

Lubię Kasię Nosowską, moją ziomkę, ale nie znam dobrze jej twórczości, lecz w najbliższym czasie się jej przypatrzę. Kasia nie tylko śpiewa, ale i pisze.
Pewnie mocne rzeczy, które w duecie z wierzbą mają działanie terapeutyczne!
 
To ta wierzba, rozdarta na pół, jak to wierzba....
I ta torba, mocno zszyta, nic jej nie rozedrze, na psa urok...

Torba jest duża, bo koleżanka lubi duże torby (a najbardziej by lubiła taką, żeby żyrandol się w niej zmieścił. Torba ode mnie jest spora, jednak nie olbrzymia. Materiału nie stało).
 


 
A, wkleję jeszcze jedno zdjęcie, co tam....

Prawda, jakie piękne nizinne tereny? tylko zieleń dookoła i ani jednego pożółkłego listka, a ta wijąca wstążeczka to jest rzeczka...


(Bo wcale nie fotografowałam torby, tak jakoś sama wpadła w kadr...a poza tym koralik tak się błyszczy, no tak, odgapił od rzeczki).

wtorek, 26 maja 2015

Little red corvette

Czy macie ochotę przeczytać książkę dla rozrywki? 
Przy tym poobracać się towarzystwie ludzi sławnych, lub mądrych i niepospolitych? (czasem są też zwykli, tak jak my, .. czy może być ciekawie o zwykłych nas?  może!)
Czy chcecie poznać od podszewki kulisy powstawania świetnych filmów, np."Seksmisji"?
Oczywiście, że tak, (pytania były retoryczne!), wobec tego zachęcam, bo ta autobiografia jest nie tylko ładnie napisana, ale za pan brat z wartościami poznawczymi,  o teatrze, filmie, kulturze. Ciekawie i bez przynudzania. (rany, jak ja mądrze i naukowo zachęcam!)
"Hitman" Juliusz Machulski


"- Muszę się czymś pochwalić!
Zamieniliśmy się w słuch.
- Wiecie, jaki przywilej mają laureaci Nagrody Nobla na tym uniwersytecie?
- Catering z Hyatta? - zażartowałem.
Czesław Miłosz kolejny raz się roześmiał.
- Żeby! Mamy tu tylko jeden przywilej, ale za to bardzo istotny.
Widząc nasze bezradne miny, pokazał palcem w kierunku parkingu.
- Własne  miejsce na parkingu!
Spojrzałem w tamtą stronę.
Na miejscu Noblisty Czesława Miłosza stał mały czerwony chevrolet  corvette.
Dobre wychowanie diabli wzięli, bo gwizdnąłem z podziwu.
- Little red corvette! Brawo, Panie Profesorze! Zupełnie jak w przeboju Prince'a!
- Co? - Pan Czesław wyraźnie nie zrozumiał.
- No, Pana samochód! Chevrolet corvette!
Profesor spojrzał jeszcze raz na odlotowe auto i powiedział:
- A... nie! To nie mój wóz! Ktoś mi miejsce zajął..."




Zakładki, które dostałam od  Oli K mają huk pracy u mnie.
Przedtem mówiłam (bo tak myślałam!), że będę ich używać na zmianę, ale okazało się, że u kapitalistki, którą się znienacka stałam, robota nigdy się nie kończy i ślęczą w książkach na okrągło. Wszystkie cztery harują 24/7. Tylko patrzeć kiedy  branżowe związki zawodowe dobiorą mi się do tyłka,  wtedy to  inaczej zaśpiewam....

poniedziałek, 25 maja 2015

Dobrze, że cię mam



Jeszcze zimą, wsłuchując się w tę piosenkę, pomyślałam sobie, że muszę ją wmontować w "słowo wstępne" do Dnia Matki.
I mało brakowało, a nie zrobiłabym tego... lecz niezawodne lokalne radio z samego rana, gdy siedziałam sobie z herbatą i kanapką, wyjątkowo bez książki, bez gazety, bez psa, bez kota, bez człowieka, bez natrętnych myśli (a prawdę mówiąc to bezmyślnie) i usłyszałam "Wiem, że nie zawsze jestem przy tobie, bywam też zła jak ogień..." , nagle coś we mnie uderzyło jak piorun z jasnego nieba. To tamto postanowienie z taką siłą uderzyło i ustawiło mnie do pionu, że natychmiast ruszyłam cztery litery, wkleiłam ją tu z napisami i z niemęczącymi obrazkami, bo inne obrazki mogłyby łatwo odwrócić uwagę od tekstu.
(A szeroko pojęte "Dobrze, że cię mam" to jest w ogóle wirtuozerskie podziękowanie za to, że się kogoś, powiedzmy,  ma. Słowo "mama" wtedy dyskretnie przemilczamy).

Dość długo nic nie pisałam na temat Małej Mi, a to dlatego, żeby nie zapeszyć różnymi spekulacjami, czy będą wkrótce kocięta, czy nie będzie kociąt.
Szykanowaliśmy, wyrzucaliśmy ją ciemną nocą na dwór, a jej ojca podstępem zamykaliśmy, żeby nie powstrzymywał panny przed romansem z jakimś fajnym panem kotem.  Podkarmialiśmy smakołykami i zaczęliśmy wymyślać imiona dla kocich bobasków.
Zaobserwowaliśmy niestety niemiłe tego konsekwencje ze strony jej brata Bobka, który bardzo się zmienił na niekorzyść. Wydaje mu się, że przestał być naszym pupilem (przestał??), dawniej wszystkie karesy szły w kierunku Bobka, lecz wyłącznie dlatego, że on jest takie nieszczęście na czterech łapach. A Bobek za to w ramach zemsty pierze Małą Mi, leje nie tylko po pyszczku, a przy okazji może  krzywdzi domniemanych siostrzeńców!
Nie zauważyliśmy co prawda do tej pory, czy Mi rośnie brzuszek (zauważyliśmy, że po śniadanku rośnie, przed obiadkiem maleje...haha).

(Kotki są bardzo oddanymi matkami, więc kotkom też się należy jakaś piosenka, może być nawet ta sama. No nie, co za uniwersalny utwór!)

piątek, 22 maja 2015

Od Celiny

Zaczęło się od sukienek komunijnych, że takie przesłodzone bezy czasami szyją krawcowe na zamówienie mamuś dziewczynek przystępujących do I komunii świętej.
Moja koleżanka z pracy była na przyjęciu w rodziny swojego chłopaka (nie podejmuję się odtwarzać pokrewieństwa jego i dziecka komunijnego, ale na pewno była to dziewczynka), i w poniedziałek opowiadała nam o swoich wrażeniach z uroczystości.
Również o tym, co było na poczęstunek. Okazało się, że niczym smacznym się nie uraczyła. Bo dania były takie, których ona nie lubi, tzn. rosół i schabowe, a sałatki, które akurat lubi,  były niedoprawione. (Zdarzają się w przyrodzie tzw. francuskie pieski, ciężka dola ugościć takiego z całego serca.... ).
Jedyne, co jej posmakowało, i to bardzo, to ciasto szpinakowe. Nie zapytała o przepis, bo w ogóle mało się tam udzielała, ale ciasto przynajmniej pochwaliła, więc nie została może uznana w rodzinie chłopaka za wybitnego dziwoląga (a że jest dziwolągiem, to każdy poświadczy, dowodów na pęczki...).
Zapragnęłam więc spróbować  takie ciasto, które moja koleżanka wychwalała nieczęstym u niej głosem anioła.
Zaczęłam szukać przepisu po znajomych, bo przecież ta ...grochowa nie otworzyła pyska, żeby słówko wydębić na temat przepisu. Wszyscy moi znajomi okazali się mało światowi i zapytani proponowali mi bardzo podobno dobry szpinak na ostro z jajkiem.
Aż wreszcie okazało się (a to dopiero!), że mogę natychmiast mieć ten przepis w ręku wpisując w wyszukiwarkę: ciasto ze szpinakiem i granatem, i nie smędzić dłużej, bo nie ma do tego powodu.
Tak też zrobiłam, i smędy jak nożem uciął.
Od pierwszego kopa trafił mi się super blog: Przyjemność z pieczenia,  czuję że będę go wertowała nie tylko dla potrzeby, ale również dla przyjemności (z pieczenia).
Leśny mech, tak blogerka nazwała ciasto.
Gdy zapoznałam się z tym łatwym przepisem (bo uwielbiam łatwe przepisy), to pobiegłam po składniki do ciasta.
Skomplikowane wydało mi się jedynie ubijanie śmietany, bo słyszałam, że nie zawsze się ubije na sztywno, ale dwa fixy powinny temu zaradzić.
Zrobiłam dokładnie tak, jak radzi Celina.
W komentarzach przeczytałam, że żurawina jest tak samo dobra jak granat do posypania, więc dałam  ją pół na pół z granatem.

No to teraz nasz bohater: Ciasto ze szpinakiem.



Mrożony szpinak w tafelku (450g z Lidla) ułożyłam rano na plastikowym sitku, a sama udałam się do pracy.
Wieczorem rozpoczęłam cukiernicze rękodzieło.
W misce zmiksowałam 3 jaja z 1 i 1/3 szkl. cukru.
Do tego w czasie miksowania wlałam 1 i 1/3 szkl. oleju.
Również w czasie miksowania wsypałam 2 szkl. mąki krupczatki połączonej z 2 łyżeczkami proszku do pieczenia (Celina daje 3 łyżeczki, ale zaryzykowałam 2).
Wyłączyłam mikser.
Zgarnęłam łyżką z sitka rozmrożony i osączony z wody szpinak (osączył się w czasie rozmrażania), i wrzuciłam go do zmiksowanej masy.
Rozmieszałam łyżką.
Wlałam na wyłożoną papierem blachę i wstawiłam do średnio nagrzanego piekarnika.
Piekłam ponad godzinę, aż do skutecznej próby suchego patyczka.
Do ostudzenia nie przyłożyłam ręki, stygło samo w nocy.
Nazajutrz rano kontynuując rozpoczęte wczoraj dzieło obcięłam z ciasta wierzch i pokruszyłam do miseczki.
Potem ubiłam mikserem pół litra 30% śmietanki.
Pod koniec ubijania dodałam 2 Fixy do śmietany, cukier waniliowy i 4 łyżeczki cukru pudru.
Bitą śmietanę rozprowadziłam na cieście, na śmietanę rzuciłam okruchy, na okruchy rzuciłam żurawinę i kuleczki granatu. Nie razem, tylko na jedną część granat, na drugą żurawinę.
Docisnęłam.
Pstryknęłam kilka zdjęć


Ciasto nie dość, że pięknie wygląda, to jest pyszne.
Jednak jak na moje podniebienie, to oleju jest odrobinę za dużo.
Ale to tylko moje całkiem odrębne odczucie, bo gościom bardzo smakowało i się dopominają o więcej. Głośno wyrazili entuzjazm, że nikt się po mnie nie spodziewał, że tworzę takie mistrzowskie rękodzieła cukiernicze...
No i wreszcie jakieś rękodzieło ujrzało światło dzienne!
PS
Czy ktoś pomyślał po przeczytaniu wstępu, że może przyłożyłam rękę do zmiany lub przeróbki jakiejś bezowatej sukieneczki? To się całkiem nie pomylił, bo naprawdę kiedyś przerabiałam białą sukieneczkę i nawet właścicielka była zadowolona z przeróbki (inna sprawa, że nie miała wyjścia, bo było już za późno na inne interwencje, haha...)

czwartek, 21 maja 2015

Halo!

Nie mogę pominąć milczeniem pewnego pięknego fragmentu.
Jako miłośniczka i zapalczywa wyznawczyni regionalnej rozgłośni radiowej popełniłabym grzech, jakbym nie wykorzystała okazji, że w książce dwa razy jest napisane słowo: "radio", i tego z premedytacją nie wykorzystała.
Astrid Lingren (do zdjęcia pozuje z córką)  pracowała w firmie, która zajmowała się sprzedażą książek i aparatów radiowych.
I właśnie wtedy miała miejsce opisana przez nią historyjka.
 


 
"Działo się to w czasach, gdy radio było jeszcze bardzo młode i niedoskonałe.
Przychodziły stosy listów ze skargami.
Pewien wieśniak z Varnlandii kupił sobie aparat i zaprosił całą wieś, aby posłuchała tego cuda, radio nie wydało jednak żadnego dźwięku.
"Czy to jest dobra rekomendacja dla was, czy dla mnie?" - dopytywał się z uzasadnioną goryczą.
Nasz poczciwy księgowy zawsze bardzo przejmował się skargami.
Pewnego dnia, gdy pokój szefa był pusty, wślizgnęłam się tam i zadzwoniłam do księgowego, który siedział w sąsiednim pomieszczeniu.
"Kupiłam jeden z waszych tak zwanych aparatów radiowych" - powiedziałam na wstępie.
A potem zaczęłam wymyślać.
Księgowy bronił się słabo.
"Nie znam sprawy - powiedział - Najpierw muszę ją zbadać".
"Mogę mówić z kimś innym? - wrzasnęłam wściekle. - Z kimś, kto nie jest upośledzony na umyśle".
Do dzisiaj uważam, że wysoko mnie oceniał, skoro wpadł pędem do pokoju szefa, żebym mu pomogła.
Na szczęście zdążyłam błyskawicznie odłożyć słuchawkę.
Księgowy błagał mnie, bym rozmówiła się z tą straszną babą, więc spełniłam jego prośbę.
Stał obok i słuchał mnie z roziskrzonym wzrokiem.
Zaśmiewał się i klepał w kolana, a potem powiedział, że nigdy nie słyszał jeszcze nikogo, kto potrafiłby usadzić starą harpię tak dobrze jak ja."

"Astrid Lingren Opowieść o życiu i twórczości" Margareta Stromsted

Jestem zachwycona tą niezwykłą pisarką. Może dlatego pisała wyjątkowe opowieści, bo życia nie miała usłanego różami, a jak trafiła się raz róża, to kolcami zraniła do krwi. Po lekturze usiadłam, przymknęłam oczy i zobaczyłam siebie biegającą po Bullerbyn z tamtymi dzieciakami. Jak to było dawno!

No to teraz miękkie lądowanie na "telefonie".
Bo tamta historyjka opowiedziana przez Astrid też zaczyna się od radia, a kończy na telefonie.

- Halo, taxi?
- Tak.
- Czy zawieziecie mnie do stolicy Niemiec?
- Oszalał pan? Wie pan, jak daleko leży Berlin?
- Berlin... Sześć liter... pasuje!

niedziela, 17 maja 2015

Moja wieczorna przygoda

Byłam wczoraj późnym wieczorem na szybkich zakupach, bo kocia spiżarnia zaświeciła pustkami.
A przy okazji pod natchnieniem  chwili zapakowałam do koszyka kilka drobiazgów dla reszty rodziny.
Zapłaciłam przy kasie i wyjechałam z wózkiem ze sklepu, a wtedy znalazła się przy mnie młoda kobieta w średnim wieku i zapytała grzecznie, lecz natrętnie:
- Obligacje, gdzie tu?
Pomyślałam sobie, że jest już prawie 21,oo i dziwne by było, gdyby jakiś bank sprzedawał teraz obligacje. W sobotę. Ale skoro kobieta podeszła akurat do mnie, to widocznie wyglądam na obeznaną znawczynię bankowych tajemnic, więc z przepraszającym uśmiechem odpowiedziałam:
- Nigdzie tu w pobliżu nie ma banku.
Kobieta powtórzyła swoje:
- Obligacje! gdzie tu?
Wtedy szybko zaczęłam rozkminiać, co z tymi obligacjami.
Może nie żadne obligacje, tylko szuka kantoru, albo nawet zwykłego bankomatu. Ludzie czasem takie mają pomysły, że Panie Boże przebacz.
Więc strzeliłam:
- Bankomat? Jest tu kilka bankomatów!
Widocznie pudło, bo młoda kobieta w średnim wieku się obruszyła i teatralnie wyszeptała:
- Obligacje! Szczacz!
Napisane wygląda dziwnie, ale jak powiedziała "szczacz", to byłam w domu, hm, niektórzy obligacje taktują jak ubikacje...
(Ta kobieta to mi wygląda na niemiecką Polkę,  twardo wymawiała zgłoski, ale jednak po polsku, to ja okazałam się niekumata!)

Zanim pojechałam po karmę, to realizowałam twórczość rękodzielniczą.


Twórczość pstryknęłam na kamieniach, na nich twórczość schła i mimochodem stały się one metaforą mojej twórczości (bo tak mi ona ciężko ostatnio idzie, niczym tłuczenie kamieni. W tym przypadku stałam jakby pod murem,  a nad moją  głową tkwiła osoba z mieczem Damoklesa w dłoni).
Gdy już twórczość wyschła, to polakierowałam ją na błyszcząco i wręczyłam osobie, która zadowolona, że kształt i rozmiary się zgadzają, przemówiła wreszcie ludzkim głosem.
Powiedziała, że amfora będzie ładnie wyglądała z wciśniętą do środka doniczką z fiołkiem alpejskim, który wręczy w formie prezentu swojej babci.
Jako ciekawostkę powiem, że gdy zapytałam, jaki nadać kolor amforze, żeby była wdzięcznym tłem dla fiołka, pokazano mi paluchem kolor słodko nazywany "lody jagodowe". Ta barwa bije rekordy w rankingu popularności w kółku moich znajomych.  Osobiście mocno zachęcałam osobę do białego, nie negując przy tym "lodów jagodowych", lecz delikatnie szturmując, że ładniej będzie fiołkowi w białej osłonce na parapecie u babci w kuchni. I tak się stało.
 

Ten obrazek znalazłam jako ilustrację do mojej wieczornej przygody obligacjowej. Jest jeszcze lepszy niż sama przygoda, chociaż przygoda też mnie rozebrała.

środa, 13 maja 2015

Pasja

Fotka z rybą dobrze by się skleiła z przedostatnim wpisem, szukałam wtedy ryby po świecie, ale cóż, nie istniało żadne takie zdjęcie. A teraz, gdy rozglądam się za zdjęciem o bieganiu, szast-prast, ujawniła się ryba.


No bo ryba na pewno tam jest, może nawet kilka rybek, które w końcu do publiczności wyjrzą zza krzaczków!

W epizodzie książkowym nie czekałam aż mi przejdzie ochota, tylko zapolowałam na następną książkę Haruki Murakami.
Melancholijne snucie się bez sensu po ogrodzie w akompaniamencie własnych westchnień już mam za sobą (ale przytomnie się snułam, bo zdołałam zauważyć, że chwaściory planują zamach stanu i w podskokach uratowałam jedną rabatę...) ,   przyczyną melancholii było "Na południe od granicy, na zachód od słońca"  (To nie takie trudne),  więc sobie wykombinowałam, że przeczytam autobiografię autora tej książki, bo okazało się, że jest też taka pozycja w bibliotece obok wielu innych tego japońskiego pisarza.
Wiadomo, że w każdej autobiografii autor umieści tylko to, co ma ochotę o sobie napisać. Murakami ukierunkował wiadomości o sobie na bieganie,  początki, pokonywanie trudności,  i szczególne znaczenie biegania w swoim życiu.
Ja nie uprawiam tego sportu, bieganie nic a nic mnie nie pociąga, jednak każda pasja, bez względu na to, czego dotyczy, potrafi mnie zafascynować.
Żeby być całkowicie sprawiedliwym, to przyznam, że są w autobiografii też ustępy o książkach, trochę refleksji rodzinnych, jednak  nie do przecenienia jest temat ciężkiej pracy nad sobą, nad swoją kondycją, nie tylko fizyczną, lecz też intelektualną.
A autor ma już te 'swoje lata' (licząc od daty urodzin, tj. 1949 r.,  pisząc "O czym mówię..." dobijał do 60tki).

"Mick Jagger powiedział kiedyś chełpliwie:
"Wolałbym umrzeć, niż śpiewać 'Satisfaction' w wieku 45 lat".
Teraz jest już po sześćdziesiątce i ciągle śpiewa 'Satisfaction'.
Niektórzy mogą uznać to za zabawne, ale nie ja. 
W młodości Mick Jagger nie potrafił  sobie wyobrazić siebie  w wieku 45 lat.
Kiedy byłem młody również tego nie potrafiłem.
Czy mogę się z niego naśmiewać? W żadnym razie
Tak się złożyło, że nigdy nie byłem młodym rockmanem. Więc nikt nie pamięta głupstw, jakie wtedy opowiadałem i nikt mi ich teraz nie wypomni.
To jedyna różnica."







Podobają mi się książki, które każą postrzegać życie w kategorii zmiany i możliwości.
I urzekają mnie ludzie, którzy bohatersko realizują te plany.

Właśnie sobie przypomniałam, że niestety niekoniecznie każda pasja jest fascynująca.
Mamy kolegę, którego pasja była powodem, że opuściła go partnerka mówiąc, cytuję: że rozwijają się w różnych kierunkach.
Kolega pasjonował się alkoholem (to mówię ja, a on mówił, że to twórczy niepokój ducha).
Dzisiaj telefonicznie przekazał nam tę złą wiadomość, ale w zanadrzu miał i dobrą, że właśnie bierze się w garść, tak!
A jeszcze kilka miesięcy temu kolega i jego bejbilaw oznajmiali, że ich wzajemne kontakty osiągnęły taką intensywność, że planują małżeństwo... 

niedziela, 10 maja 2015

Miś, miś!

Jeszcze jedyniutki, króciutki fragmencik....


 

"W owym czasie w Dolinie Roztoki grasował  sobie niedźwiadek, nierozsądni turyści byli zachwyceni, on podchodził czasem aż do rozstawionych przed schroniskiem stołów, potrafił porządnie wystraszyć ludzi i zrobić kipisz w plecakach.
Pewnego dnia Słowak, który przemieszkiwał w schronisku, narobił strasznego alarmu.
Przybiegł przerażony do kuchni krzycząc:
- Miś, miś!
Zapanowało poruszenie, bo jednak niedźwiedź w samym schronisku nie był zjawiskiem częstym, a mógł być śmiertelnie niebezpieczny.
Po krótkim wahaniu gospodarz schroniska uzbroił się i zawołał na pomoc kolegów.
Słowak zaprowadził ich do swojego pokoju, na stole walały się resztki jedzenia.
Po niedźwiadku ani śladu.
Tym gorzej.
Zaczęli Słowaka wypytywać, jaki to miś, czy duży, brunatny, czy na czworakach, czy może na dwóch, stary, młody?
A Słowak się zdenerwował:
- Miś, miś, mała szara miś w jedzeniu."
 



"Zielone drzwi" to opowieść autobiograficzna. Zapomniało mi się napisać wczoraj, że to nie jest jakaś bajka z mchu i paproci, ale piękne życie mądrej kobiety.

Spojrzałam jednym okiem w kalendarz, drugim na zegar (stara sztuczka z zezem rozbieżnym) i oto właśnie w tym momencie rozpoczyna się Światowy Dzień Przytulania,



To zdjęcie (oraz pozostałe dwa) wyciągnęłam z sieci,
a na zdjęciu, tak samo jak w życiu, jeden przytula, drugi jest przytulany.....

sobota, 9 maja 2015

Temat

Do serii dziwnych historii, które przydarzyły się naprawdę i to nie komu innemu, ale mnie osobiście, dołączyło wczoraj wieczorem takie zdarzenie. (Relacja jakby na bieżąco)
Byłyśmy u mnie w domu same z koleżanką.
Omówiwszy obszernie sprawy zawodowe przeszłyśmy do spraw osobistych.
Przeszłyśmy również do kuchni zrobić sobie coś do jedzenia, gdy nagle ktoś zapukał do drzwi.
Za drzwiami stał mąż koleżanki, którego widziałam mniej więcej dwie godziny temu, gdy przekazywał swoją żonę w moje ręce.
Przekazywanie było mało dynamiczne, trwało kilka minut i polegało na wymianie powitań, wymianie pożegnań i upewnieniu się, że będzie oczekiwał powrotu żony przed zakończeniem dnia. Koleżanka uściśliła, że na pewno przed północą.
Tymczasem dochodziła dopiero 20,00.
No i teraz to dziwne.
Mąż oznajmił, że zgubił tutaj klucze od ich mieszkania, i przystąpił do profesjonalnych działań poszukiwawczych, a przybył z odpowiednim sprzętem - latarką (a z prądem to akurat nie było żadnych komplikacji! no i jeszcze było jasno, najwyżej lekka szarówka!)
Poszukiwania zakroił na szeroką skalę, bo nie ograniczył się do przedpokoju, tam gdzie dwie godziny temu przez chwilę stał.
Nie wiem czy latarkę wykorzystywał często w trakcie poszukiwań, bo poszłam do kuchni zrobić dla niego zestaw kolacyjny (my napoczęłyśmy nasze zestawy).
Intensywne szukanie kluczy w całym domu nie przyniosło spodziewanych efektów, i to mimo udziału latarki.
Ubocznym efektem końcowym było to, że koleżanka nie kontynuowała tak mile rozpoczętego wieczoru w moim towarzystwie (mile się rozkręcał, dopóki nie pojawił się jej mąż z latarką) i postanowiła wracać z mężem pod swój adres zamieszkania.
Czy to nie była dziwna historia?


Ale może zobaczmy lepiej, co jest za zielonymi drzwiami :
(Historii z latarką jeszcze nie rozszyfrowałam, bo zajęłam się bardziej ciekawymi historiami zajmującymi myśli.
Poza tym musi się przegryźć zanim odnajdę w niej odpowiedni smaczek)


"- Temat "Ryby", powtarzam, temat "Ryby", zapiszcie, temat "Ryby". Nie będę więcej powtarzać, powtarzam, nie będę więcej powtarzać. Ryby mają płetwy - tu nauczycielka chwytała się za piersi i mówiła - piersiowe - odwracała się i kładła rękę na karku - grzbietowe.
A wtedy ktoś z nas podnosił rękę:
- Przepraszam, jaki jest temat?
- Ryby! Ryby! - odpowiadała nauczycielka i łapała się za pośladek. - A to ogonowe, powtarzam, zapisujcie, bo nie będę powtarzać.
Nie interesowały mnie ryby.
Znajomość krwioobiegu lancetnika nigdy do dnia dzisiejszego mi się nie przydała.
Jak również układ wydalniczy pantofelka.
- Zapisaliście? - pytała pani B. nieopatrznie.
Wtedy Andrzej K. podnosił rękę i niewinnie pytał:
- Przepraszam, a jaki był temat lekcji, bo ja nie zdążyłem zapisać.
I nauczycielka powtarzała:
- Ryby! Ryby! Wy durnie, taki krótki temat, a wy nie zdążyliście! Nie będę powtarzać więcej!
Im bardziej była zdenerwowana, tym bardziej nam było wesoło.
Kiedy się już wyśmialiśmy i wydawało się, że najlepsze minęło, weszła wietnamska delegacja z dyrektorem na czele.
Wszyscy wstaliśmy grzecznie, w milczeniu, dyrektor wskazał nas i naszą nauczycielkę i zapytał:
- A jaki jest temat lekcji?
Wtedy nie wytrzymała również nauczycielka - położyła głowę na stole i tak już została razem z nami do końca lekcji, wytaczaliśmy się z pracowni osłabli ze śmiechu..."


Za zielonymi drzwiami się tyle dzieje, że cdn.


wtorek, 5 maja 2015

To nie takie trudne

Przy straganie warzywnym
wetknięty w ziemię badylek rozkwitł taką koronką jasnoróżowych kwiatków.

Wiosna z kwietniowej miłej wariatki przeobraziła się w majową strojnisię pachnącą obłędnie drogimi perfumami.

On:
"Nie potrafię zbić nawet prostej półki.
Nie mam pojęcia, jak się zmienia filtr oleju w samochodzie.
Nawet nie umiem prosto nakleić znaczka na kopertę.
Ciągle wykręcam zły numer w telefonie.
Ale wymyśliłem kilka coctaili, które ludziom chyba zasmakowały."

Ona:

"Niezależnie od tematu zawsze uważnie mnie słuchała.
Mogłem pleść bzdury, a wyraz jej twarzy mówił, że rozprawiam o niezwykłym odkryciu, które zmieni bieg historii."

Akcja :

"Kiedy przewróci się jedna karta, wali się cały dom.
I nie ma jak wydostać się z gruzów.
Dopóki ktoś nie przyjdzie i cię nie wyciągnie".


Hajime poznajemy jako 12 letniego chłopca, od tego momentu zaczyna snuć swoją opowieść, która kończy się, gdy ma on 37 lat.
A jest to historia o miłości.



Haijme miał w dzieciństwie przyjaciółkę, ich drogi się rozeszły, bo jej rodzice się wyprowadzili.
Dorastał, spotykał się z dziewczętami, ożenił się i miał dwie córki, ale ciągle w jego myślach obecna była tamta, zastanawiał się, jakby to było, gdyby los go nie  rozdzielił z Shimamoto.
Teraz, gdy uzyskał stabilizację osobistą i zawodową,  nagle na drodze jego życia pojawia się ona  i roznieca płomień miłości, za którą jest gotów zapłacić najwyższą cenę.


Taka jest w wielkim uproszczeniu fabuła.
Książką jestem zachwycona! tylko że nie jest to powieść radosna, przez jakiś czas po jej skończeniu nie mogłam się wyzwolić z objęć chandry.
Zwalam na książkę, na jej klimat:

"Wszystko, co ma formę może zniknąć w jednej chwili."

(ale nie wykluczone, że ta moja chandra wynika z nadmiernego spożycia słodyczy i w ogóle obżarstwa. Miło było jak się żarło bez opamiętania, a teraz się zrzuca swoją melancholię na Bogu ducha winną literaturę, i to piękną)


"Na południe od granicy, na zachód od słońca" Haruki Murakami

(Efektem majowej burzy jest idylla. Jak wieczorem wróci z pracy, to zapytam niczym jakaś Isaura Flawia: Dzień dobry kochanie, jak ci minął dzień?")

niedziela, 3 maja 2015

Witaj majowa jutrzenko

Perfekcyjnie zaplanowany długi weekend rozsypał nam się w drobny mak, a zawiniło bujne życie zawodowe,  które ingerowało w życie osobiste, i między innymi dlatego krótki wyjazd pomachał nam smutno na "do widzenia".
A to "widzenie" może nastąpi za około miesiąc, kiedy to znowu będziemy mieli trzy wolne dni w jednym kawałku i w tym samym czasie.
Jednak miałam dużo innych atrakcji różnego kalibru, wcale temu nie zaprzeczam.
Spontaniczna i niezamierzona wizyta u znajomych była wybitną atrakcją, bo zobaczyłam na własne oczy jak koszyczek ode mnie zadomowił się u nich, stoi przed lustrem i podziwia w nim swoje odbicie! No i komponuje się z otoczeniem pełniąc praktyczną rolę. Jest bowiem pojemnikiem na drobne monety, które pan domu wysypuje z kieszeni do koszyczka. Dawniej drobne nie miały tam swojego miejsca i takie rozsypane byle gdzie czekały na czyjąś pracowitą dłoń, która sprzątnie je do swojej portmonetki.
(Napisałam, że spontaniczna i niezamierzona wizyta, żebyście nie myśleli, że ustawili koszyczek na moje powitanie,  by się przecież nie wygłupiali...)
Koszyczek to stare dzieje. Jako upominek był ozdobiony serduszkiem, tak jak to zobaczyłam u Oli K, i w takiej postaci z serduszkiem sobie stoi i ładnie wygląda.
Hm,  nie jestem zbyt wysokiego mniemania o swoich plecionkach, i ten koszyk na poczesnym miejscu bardzo mile mnie zaskoczył.




 

Najpierw byliśmy wczoraj wieczorem niedługo na takim pikniku z tańcami, a potem pojechaliśmy na chwilę właśnie do tych znajomych od koszyczka spotkanych na pikniku.
Gdy zobaczyłam koszyczek, to serce mi zmiękło i dałabym sobie krwi utoczyć, jakby ktoś zechciał, ale nikt nie żądał krwi, tylko zupełnie prozaicznej pomocy, i to nie ode mnie.
Po raz kolejny przy okazji tego koszyczka uświadomiłam sobie jaka jestem łasa na pochwały, bezpośrednie, pośrednie, wszystko jedno, byle były, haha.
 

A to moje zdjęcie na kanapie, gdy jako idealna pani domu leżę rozplanowując strategicznie trzydniową majówkę.....
 
 
 
 

Plany nie zostały zrealizowane, ale poza planem opychałam się bez umiaru słodyczami i innymi tuczącymi delikatesami. To w ramach rekompensaty za straty wyjazdowe.
Pojawiły się też korzyści oszczędnościowe z tej zmiany:  pieniądze na paliwie, którego nie kupiłam, i pół dnia, który wykorzystałam na oczyszczającą kłótnię, taką majową burzę na domową skalę, po której powietrze jest przejrzyste i  pachnące.
Podsumowując to jednak majówka była udana.
Wiwat maj, piękny maj!

sobota, 2 maja 2015

Wielbiciel

Zdarza się tak czasami, że podgryzam jakąś książkę, bez wielkiego smaku zresztą, ale łykam ją śpiesznie i do końca.
Jest tak, bo prosta historia i szybka akcja są dobrym sposobem na oderwanie myśli od wszystkiego, więc nie zawsze trzeba szukać arcydzieł, a wręcz przeciwnie.
To jest książka do takiego czytania: "Martwe oczy".

Młoda aktorka ma wielbiciela, takiego tajemniczego, co to róże pod drzwi podrzuci i list wielbiący napisze.
Chris rozpoczyna właśnie pracę przy filmie, który ma jej zapewnić stałą pozycję na firmamencie hollywood-skich gwiazd i akurat wtedy spada z rusztowania swojego nowego domu w Malibu.
Traci przytomność, a potem okazuje się, że straciła wzrok.
Wielbiciel, którego teraz nazwę stalkerem, nie zapomniał o niej w tych trudnych chwilach.
A nawet z okazji sprzyjających warunków rozszerza swoją działalność.
Włamuje się do jej domu, zostawiając takie dowody bytności: a to głowę psa,  a to nieprzyjemne napisy na lustrze, a to jakąś nieżywą kobietę bez głowy (a, bo miłe niespodzianki już się skończyły).
To taki skrót.
Możecie już wypuścić powietrze z płuc,  ta mrożąca krew historia skończy się szczęśliwie, bo pewien policjant bardzo się zaangażuje w pomoc w ujęciu zbrodniarza.

Piszę o tej książce dla krótkiego fragmentu, który zaraz poznacie i wiadomości w nim zawarte mogą być pomocne w bezpośrednim zagrożeniu przy napaści.
Mam nadzieję, że teoretycznej napaści, ale tradycyjnie dmuchajmy na zimne.


"- To możliwe, ale pod warunkiem, że się tego nie spodziewa. Odniosłabyś pewniejszy skutek, kopiąc go w goleń, a jeszcze lepiej w kolano.
- Dlaczego tam, a nie w krocze?
- Chodzi o to, aby już w pierwszym uderzeniu zadać możliwie jak największy ból, który uczyni go niezdolnym do dalszej walki.
W samych jądrach nie ma niczego takiego, co mogłoby go wyłączyć, poza samym bólem, kiedy go dostatecznie silnie trafisz.
Jeśli nosisz solidne buty, to kopiąc go w goleń możesz zadać mu ból, który go unieszkodliwi i wyłączy z dalszej walki, albo przynajmniej wybije go z konceptu.
Ale jeśli kopniesz w kolano, wyeliminujesz go z całą pewnością, nawet jeśli będziesz na bosaka lub nosisz tylko lekkie buciki.
Kolano ma bardzo złożoną i podatną na uszkodzenie konstrukcję.
- To bardzo interesujące, co mówisz.
- Nie zalecałbym ci tego w bójce ulicznej, choćby dlatego, że nie obeszłoby się bez rozprawy sądowej i poważnych kosztów leczenia.
Jeśli jednak ktoś zaatakuje cię bronią lub jakimś innym śmiercionośnym narzędziem, kolano stanowi świetny wybór."

Dziewczyny! musimy pamiętać, gdzie napastnik ma swoją piętę - w kolanie.
A jeśli my będziemy napastnikiem, to ochrona własnego kolana ma być priorytetem.
Koniec pogadanki.
(Zmieniłam tytuł z "Martwe oczy" na "Wielbiciel", bo chodzi o to, żeby usadzić wielbiciela, a oczy nie mają z tym usadzaniem nic wspólnego. 
Dobry tytuł też byłby Kolano, ale Wielbiciel ma lepszy podtekst,... męsko-damski).