poniedziałek, 29 czerwca 2015

W drodze

Znalazłam w sieci i przepisuję, choć i tak każdy we własnym zakresie wszystko to wie, ...ale skoro już wypunktowane,  więc co nam szkodzi... :

Miłość.
Gdy będziesz ją przejawiał, inni ją odwzajemnią.

Radość.
Doda ci sił do walki z problemami.

Pokój.
Pomoże ci uniknąć konfliktów z drugimi.

Wielkoduszna cierpliwość.
Pozwoli ci być szczęśliwym mimo prześladować.

Życzliwość.
Pociągnie do ciebie innych ludzi.

Dobroć.
Jeśli będziesz ją okazywał, drudzy pośpieszą ci z pomocą, gdy znajdziesz się w potrzebie.

Wiara.
Upewni cię o życzliwym kierownictwie Boga.

Łagodność.
Sprawi, że zaznasz spokoju serca, ciała i umysłu.

Panowanie nad sobą.
Pomoże ci popełniać mniej błędów.

Teoretycznie wszystko jest mi znajome od dawna, co nie przeszkadza mi być na bakier z niektórymi punktami, a mają one przecież przyczyniać się do szczęścia. Najbardziej dziwi, że nie ma tu nic o zdrowiu. Może dlatego, że na nie mamy wpływ ograniczony, albo żaden.

 
 
 
Przeczytałam książkę.

"Cień po dniu" autor nazwał powieścią autobiograficzną;  rzeczywiście jest powieściowo, i trochę reportażowo (np. z żeglugi jachtem po Missisipi, z wycinania lasów w Finlandii), wspomnieniowo (o znanych postaciach, np. o poznaniu Johna Lennona),  podróżniczo: w przeszłość ("Pięknie jest czuć zapach czasu, którego się nie przeżyło"), i po współczesnym świecie na szeroką skalę.
Ta książka skojarzyła mi się z filmem, autor jest przecież zdolnym reżyserem ("Aria dla atlety". "Magnat", "Przedwiośnie"), więc ta książka pasuje mi na film drogi. Przystanki na tej drodze to zainteresowania autora: filmowe, teatralne, sportowe, podróżnicze, malarskie, literackie.

A tu proza w próbce:
"W różnych okresach człowiek natyka się na znaki, których sensu nie rozpoznaje, gdyż w sposób bardzo naturalny są one wtopione w rzeczywistość.
Ale występują w takim czasie, w takim miejscu, na takiej drodze, w takim natężeniu, że tworzą ciąg nieprzypadków.
Są naszą obiektywną podświadomością, którą dostrzegamy, lecz nie odczytujemy jej komunikatu.
Dopiero po latach, gdy żyćko naknoci, napsoci, zaskoczy, widzimy jasno, że klucze zostały dane, ostrzeżenia przekazane, rozwiązania podpowiedziane.
Tylko kto by tam czytał rzeczywistość przez Jungowskie okulary.
Rzeczywistość się zdarza, przemija i powtarza, a my ludzie w drodze, uważamy tylko, aby się nie spóźnić na pociąg czy samolot."

Ja właśnie tak żyję, bo całkowicie bezmyślnie z dnia na dzień. Rozczytywanie rzeczywistości jako bardzo ważną rzecz, sobie  zostawiam na czas wyciszenia, czyli na moment wieczornego przyłożenia głowy do poduszki. Ale przeważnie zanim głowa dotknie poduszki, to już  niepodzielną władzę sprawuje nad nią Morfeusz i "rozmyślanie" tradycyjnie idzie się bujać.
Rozważam przechytrzenie Morfeusza, ale jeszcze nie mam pomysłu, jak to zrobię.  Może i mam pomysły, ale tradycyjnie są one średnio mądre.
(Nawiasem nawiązując do tego "średnio", to moja koleżanka powiedziała mi dzisiaj o czteroletniej  średnio dorosłej, która oświadczyła właśnie rodzicom, że jest już średnio dorosła, a oni tego nie zauważyli i traktują ją jak dziecko!).

Nawet jak zobaczyłam tę tęczę, to też mnie nie zamurowało z podziwu, tylko w locie (nawet widać po fotce ten wariacki pęd bez zatrzymania) pstryknęłam telefonem,  żeby potem sobie na nią popatrzeć. A popatrzyłam właśnie teraz, bo ją wklejałam...

Bardzo ciekawe, jakie przesłanie miała taka tęcza? (ale to nie dzisiejsza, tylko sprzed paru dni, to pewnie i przesłanie jest już nieaktualne).

czwartek, 25 czerwca 2015

Jesteś solistą we własnym życiu

Od rana mam coś w rodzaju lekkiej euforii. Będę wyplatała prostokątne kosze do nowej szafy! szafa dopiero w perspektywie, ale niedalekiej. Siostra zwierzyła mi się z planu zabudowy ścienną szafą ściany w swoim mieszkaniu,  lico tej szafy to będą przesuwane drzwi. Gdy zapytałam o wnętrze szafy, siostra powiedziała, że marzą jej się kosze i pytająco zawiesiła głos... A ja ambitnie zaoferowałam swoją twórczość rękodzielniczą, a z chwalipięctwem trochę popłynęłam, bo powiedziałam, że proste kąty w koszach mam opanowane do perfekcji...  Czyżby... Faktem jest, że niedawno jakiś dobry duch mnie natchnął, żebym zapytała koleżanki rękodzielniczki o tajniki wyplatania prostych kątów i dobre serduszka z rękodzielniczych blogów zdradziły wszystkie swoje sekrety. Teraz to już koniec z wykrętami,  zaczynam ćwiczenia pod wezwaniem proste kąty.

A na obrazku moje wcielenie się przechwala (prostokątami).

 

 


Ostatnio mam wyjątkowe szczęście do książek,  nie trafia mi się słaba albo nawet średnia.  Tylko wręcz przeciwnie, a przeczytana nie ucieka natychmiast z pamięci.
Mark Salzman "Solista" i podtytuł: Zawsze jesteś solistą we własnym życiu.


Kawałek tej prozy:

"Film opowiadał również o człowieku, którego guru zmarł.
Człowiek ten ślubował, że tak długo będzie stał i modlił się na jego grobie aż mistrz da mu znak, że może już przestać.
Mieszkańcy pobliskiej wioski pomogli mu zbudować rodzaj pochylni umożliwiającej spanie na stojąco.
Gdy kręcono film mijały trzy lata odkąd ten człowiek stał bez ruchu.
Zastanowiłem się wówczas nad dwiema sprawami: chyba po kilku dniach z samej nudy i fizycznego wyczerpania wyobraziłbym sobie, że oto guru daje mi znak.
Wiem, że odczytałbym każdy świergot ptaka, każde szczeknięcie psa lub też wycie policyjnej syreny jako sygnał, by pójść do domu i wygodnie się położyć...
...Próbowałem sobie wyobrazić kogoś owiniętego jedynie w prześcieradło, kto stanąłby na barierce autostrady Santa Monica, wbił spojrzenie w unoszący się smog i przyjmował jedzenie od okolicznych wiernych.
Już po kilku godzinach odwieziono by go w wiadomym kierunku."


Główny bohater jest wybitnym wiolonczelistą, a właściwie był nim, bo nagle przestał, stracił całą moc geniuszu. Musi przewartościować wszystko w swoim życiu, poukładać na nowo....O, ta książka potrafi zmusić do myślenia, i przy tym nie umęczyć człowieka.  A mówię to ja, co się umęczyć nie lubię (chociaż wiadomo, czasem nie ma innej rady, jak tylko orka na ugorze, zaraz coś wetnę na wzmocnienie i zaczynam swoją orkę).

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Cena

Ciąża jest już dobrze widoczna.
Co nie przeszkadza ciężarnej zachowywać się niefrasobliwie jak za dawnych (tzn. miesiąc do tyłu) beztroskich czasów. 
Okno otwarte? ciężarna skacze do domu oknem, chociaż drzwi też są otwarte. A wskakuje i wyskakuje po sto razy w tę i we w tę, jakby jej ktoś pięty przypiekał na ogniu. Żadnej stateczności w niej nie widzę, nie spaceruje dostojnie z ciążą, tylko lata jak gęś wyścigowa.
Napisałam, że ciąża widoczna, bo już sąsiadka ciążę zauważyła i poinformowała mnie, że widziała, jak jej kocur, który już w ogóle nie wychodzi z domu, bo jest stary i schorowany, więc ten kocur zaprosił w tamtym miesiącu Małą Mi do siebie i tak ugościł, że już widać efekty. Ona pała żądzą zobaczenia niemowlaka od razu po porodzie, i jeżeli będzie podobny do ojca, czyli jej kocura, to natychmiast, tzn. jak tylko Mi odstawi dziecko od piersi, zabiera małego.
Bo tym sposobem poprzez swoje dziecko jej kot będzie znów młodym i pięknym Kocurkiem Pacharkiem. (.... pięknym!  szaro-bure kulejące kocisko z postrzępionymi uszami. W młodości pewnie nie kulał, ale i tak wątpię w jego urodę! i jeżeli to prawda, co ona mówi, to dziwię się bardzo Małej Mi).
W odpowiedzi tylko pochrząkiwałam, bo jeżeli Mi będzie miała tylko jedno kociątko, to tego jednego na pewno nikomu nie oddamy;  ojciec biologiczny (Pachar) też niech zapomni, bo nie chcemy z nim żadnych kontaktów. (Mała Mi taka udana dziewuszka, tyle pięknych kawalerów dookoła, a tu stary tłusty Pachar, zero zalet,  ma być naszym zięciem???)

Tymczasem znalazłam fotkę śpiącej Małej Mi, bo kiedyś zdarzało jej się sypiać.
Teraz, gdy powinna ciąć chrapickiego na zapas, ona nie tnie. Lata dookoła beztroska jak szczygiełek.




Dostałam tę książkę, o której pisałam przy okazji  "Mojego pierwszego życia" Bodil Malmsten, a jest nią "Cena wody w Finistere". 
Autorka mieszka teraz we Francji, dokąd przeniosła się na stałe w drugiej połowie swego życia.
Pisze o sobie tak:
"Ja też kiedyś nieźle wyglądałam, ale przyszło to tak późno i minęło tak szybko, że nie zdążyłam się tym wcale nacieszyć.
Nie rozumiałam komplementów pod swoim adresem, a zainteresowanie, jakie budziłam, brałam za perwersję.
Miałam przecież być taka brzydka."



Ta książka to sama przyjemność i lekkość. Autorka pisze o swoich pierwszych doświadczeniach na francuskiej ziemi, o nauce języka, i o rozmaitościach.
Na przykład o sułtanie Mehmedzie Zdobywcy, który w XV wieku zdobył Bizancjum.
To w tym czasie Konstantynopol stał się Istambułem.
I fragmencik jako próbka prozy:

"Przybywający do Konstantynopola Europejczycy zdumieni byli, że turecka żądza krwi i okrucieństwo dają się połączyć z tolerancją dla inaczej myślących, poezją i sztuką ogrodów.
Przeżyli wstrząs widząc, że w innych kulturach jest też miejsce na kulturę, że kwiat tak zachwycający jak tulipan może pochodzić z Turcji.
Sułtan  Mehmed, Turek o podwójnym obliczu, namiętny wielbiciel jatek i tulipanów, zdumiał najbardziej i tak już zdumionych Europejczyków.
Jego pałac, Topkapi - Siedlisko Szczęśliwości - zdobiły klejnoty, perły, złoto i srebro, harem miał niezrównany.
Najbardziej jednak zachwycające, najcudowniejsze były ogrody.
Sułtan Mehmed miał ich ponad sześćdziesiąt.
Ogrody obniżone, ogrody wiszące, ogrody tarasowe, prywatne skwery i publiczne parki, ogrody owocowe i ogrody warzywne.
Ogrody tulipanowe.
W każdym szemrała czysta woda - krystaliczna, schłodzona do picia, jak najlepszy szampan.
Darmowy".

Autor rysunku EM pokazał, jak będzie wyglądała Mała Mi, gdy dziecko jej da popalić, fryzurkę będzie miała tak samo skołtunioną, a pod oczami takie same wory do kolan... .
Lecz u nas puenta obrazka będzie taka, że wkroczy babcia z dziadkiem i zajmą się wrzeszczącym przychówkiem.

Więc niech Mi się teraz nie wysypia. I tak kiedyś w końcu będzie musiała porządnie odespać macierzyństwo, na zdrowie.

Bo my sto razy już obiecaliśmy (podskakując przy tam radośnie), że skrupulatnie i odpowiedzialnie będziemy wypełniać obowiązki babci i dziadka!!!

piątek, 19 czerwca 2015

Wiek Adaline

Jest dziewczyna, ma na imię Adaline.
Żyje sobie spokojnie i dość nudno.
W odpowiednim czasie się zakochuje i wychodzi za mąż.
Wkrótce, w odpowiednim czasie, rodzi córkę.

Ale niestety sielanka ma swój kres: mąż stracił życie w tragicznym wypadku budowlanym, a jadąc do małej córki, Adaline wpadła z samochodem do lodowatej wody i uległa  hipoksji: nie oddychała i spowolnił się rytm jej  serca.
W tym momencie uderzył piorun,  Adaline wyrwana z niedotlenienia zaczerpnęła haust powietrza. Zbiegiem takich dziwnych okoliczności Adaline stała się odporna na niszczące działanie czasu, okazało się bowiem, że od tej pory już się nigdy nie zestarzeje nawet o jeden dzień.

To są informacje z samego początku filmu.
Dopowiem jeszcze, że Adaline urodziła się 1908 roku, a  przestała się starzeć w wieku 29 lat.
Adaline owszem zadowolona była, że młodo wygląda, ale że absolutnie zbyt młodo, to dowiedziała się dopiero wtedy, gdy czepialska policja na drodze sprawdzała jej dokumenty.
Ale wtedy to już inni się tym też zainteresowali, a FBI to ją nawet uprowadziło, żeby zrobić kilka testów.

Adaline pragnąc zapewnić bezpieczeństwo sobie i córce zdecydowała się na życie w ciągłym ruchu, zmieniając co dekadę miejsce zamieszkania i wygląd.
Wciąż uciekała, i wykorzystywała każdą okazję, żeby zbadać swoją dziwną przypadłość; ale czegóż mogła się takiego dowiedzieć... zasada kompresji elektronowej do kwasu deoksyrybonukleinowego, której była ofiarą (bo dziwne zbiegi okoliczności: lodowata woda, hibernacja i piorun uruchomiły tę zasadę), zostanie odkryta dopiero w 2035 roku!

Właściwa akcja filmu dzieje się w dzisiejszych czasach, czyli w 2015 roku, gdy Adaline ma 107 lat.

Ponieważ jest wciąż młoda, a wszyscy jej bliscy odchodzą, bo taka jest kolej rzeczy, więc od początku z nikim się nie wiąże, nikogo nie kocha i nikomu nie wyjawia swojej tajemnicy.



Jej córka, obecnie staruszka, jest jedyną powiernicą Adaline.
Adaline ma nieskończony czas do dyspozycji, a przez sto lat to można się dużo nauczyć, między innymi nauczyła się czytać brailem,  tak czytając może sobie na przykład obserwować ruch na ulicy.


Ellis (ten przystojniaczek na drugim planie) wtedy pierwszy raz ją zobaczył, a potem tylko czekał na sposobny moment do zapoznania.

Winda była dobrym miejscem na rozpoczęcie znajomości.
Rozpoczęła się więc znajomość, a nawet coś więcej.
Trzeba przyznać, że Adaline broniła się konsekwentnie, nie chciała spotkań, chciała wyjechać, zniknąć, ale Ellis doprowadził do tego, że jednak zgodziła być z nim na przyjęciu z okazji 40lecia małżeństwa jego rodziców.


Adaline jest przerażona, bo w ojcu Ellisa rozpoznała swojego ukochanego, to był romans sprzed  ponad 40. lat, William był wówczas studentem medycyny. Teraz on jest stary,  ona wciąż młodziutka.

William przy całej rodzinie roztaczał zachwyty nad tamtą Adaline (ta Adaline powiedziała, że jest córką tamtej i stąd podobieństwo, ale na imię ma inaczej), aż żona Williama zaprotestowała, że nie chce czuć się przez cały weekend jak drugi wybór.

Takiego Williama jak na zdjęciu, Adaline zobaczyła pierwszy raz, gdy pomógł jej przy samochodzie. Jako jedynemu wyjawiła mu swoje prawdziwe imię,  zakochała się.
Ale przecież nie chciała miłości w swoim życiu, więc od niej uciekła, zostawiając Williama z niewręczonym pierścionkiem zaręczynowym w dłoni.




 
Kiedyś na spacerze skaleczyła się mocno o gałąź i William niewprawnie zszył jej rękę.

 


A teraz przypadek sprawił, że rozpoznał swój chirurgiczny szew na jej dłoni.
Ani słowa więcej nie zdradzę, co było dalej, by nie popsuć Wam przyjemności oglądania. Sami sprawdźcie, jak postąpi Adaline.
Film ten nie jest prostym melodramatem.
Brak upływu czasu, niespełnione marzenie wszystkich ludzi, nie musi być powodem do wiecznej radości.
Relacja Adaline - jej kochankowie, to relacja schematyczna, pełno ich w filmach tego typu,  opatrzone i często nie lubiane (na przykład przeze mnie). Natomiast relacja Adaline - córka, to zupełnie coś innego, wzrusza i wprowadza element psychologiczny. Nie jestem zwolenniczką twierdzenia Schopenhauera, że przez pierwsze 50 lat życie jest tekstem, a reszta życia to komentarz. Jednak przypomniało mi się to twierdzenie właśnie w chwili oglądania filmu, bo córka jest staruszką, a jej 29letnia matka korzysta z pełni życia i jej obszerny tekst wciąż się zapisuje.
Przyjemnie się ogląda ten film, i aktorzy dobrani są idealnie.
A główna bohaterka jest wierną kopią mojej koleżanki, która rok temu wyjechała do Anglii. Koleżanka jest osobą wykształconą i kreatywną, pewnie to ona zagrała Adaline, ( tylko co nazwiskiem?  czy teraz będzie się nazywała ...Blake Lively) , albo... przecież Adaline zmienia miejsce pobytu co 10 lat, może ona sama jest Adaline...(i zagrała samą siebie, czyli żadna bajka, tyko z życia wzięte trudne sprawy..).
Jutro napiszę do niej i zapytam podstępnie, który chłopak bardziej jej przypadł do gustu: Ellis, czy młody William (tylko o to się spytam,  nie zapytam czy ona jest Adaline, bo to akurat widać wyraźnie, a oczy to ja mam dobre...)

wtorek, 16 czerwca 2015

Życie jest jak jajko

O pewnej rzeczy nie wiemy, lub o niej nie pamiętamy.
Ktoś musi nam rzecz wyjaśnić...


 
Wyjaśnia Bodil Malmsten (na zdjęciu) - "Moje pierwsze życie"

"Kiedy byłam dzieckiem , nie istniały uprawy bez chemii.
Każdy wysypywał na pola tyle trucizny, na ile go było stać.
Jeżeli coś rosło bez pomocy środków chemicznych, to tylko dlatego, że chłop był zbyt biedny albo zbyt skąpy.
Etyki jeszcze nie wynaleziono, a jedzenie było ważniejsze niż moralność.
Surowce pochodziły z obory albo z chlewu, z lasu, z malinowego chruśniaku i grzybnych poręb, z ogrodu i rozsadnika, zrobionego przez mamę ze starych okien.
Zjadanie co do okruszka było jedyną rzeczą, za którą w dzieciństwie zbierałam pochwały.
Wszystko inne uważano za coś oczywistego albo krytykowano.
Chwaliła mnie nawet momma. Szczególnie momma, nasza nachmurzona babcia, która na co dzień uważała, że wszystko jest jednym wielkim nieszczęściem, a Titanic to tylko potwierdzenie tezy, że życie dla takich jak my ma w zanadrzu tylko niedolę.
A przecież jednocześnie była dumna ze mnie i z mojego apetytu.
Ja też."


Inna sprawa, że może kiedyś było mało bogatych ludzi, a dodatkowo ci bogaci byli jednocześnie skąpi i nie wspomagali roślin chemią i dzięki temu żywność była eko. Teraz mamy odwrotne, biedni kupują tanie szprycowane jedzenie, a tylko bogatych stać na drogie z ekologicznych upraw. Proszę, jak świat się zmienia... Ciekawa jestem, jak to będzie za sto lat, czym będą zdziwieni nasi wnukowie na temat jedzenia i płodów rolnych z początku XXI wieku.

Muszę się rozejrzeć za kolejną pozycją wspomnieniową Bodil Malmsten, bo "Moje pierwsze życie" to jest pierwsza część jej życia (jakbym tego nie napisała, to nikt by się raczej nie zorientował... haha).
Już mnie palce świerzbią do książki opisującej definitywny wyjazd autorki, a była wtedy po 50tce, z rodzinnej Szwecji i osiedlenie się we francuskiej Bretanii ("Cena wody w Finistere").

 
Tu nawiasem powiem z przykrością, że mój zachwyt nad "Zielonymi drzwiami" K.Grocholi nie powtórzył się przy dwóch następnych jej książkach, które z marszu zaczęłam czytać.  Z "Zagubionego nieba" przeczytałam pierwsze opowiadanie, a  "Houston, mamy problem" zaczęłam uczciwie, a potem tylko przeleciałam wzrokiem po przekątnej kilkunastu stron. Nudne i przewidywalne, trochę dla infantylnych dziewczątek, dużo tam nie ma "pięknej literatury". A "Zielone drzwi" to zupełnie inna klasa, bo to zamyślenie nad tym, co było, i w ogóle nad życiem.
Taki banał banalny, ale jakoś zawsze trudno się odpowiada na pytania:
Życie, co ty robisz z ludźmi? Ludzie, co wy robicie z życiem?

 
Luksusowy sezam, czyli Internet, dostarczył zdjęcia.

Dni luksusu

"Podobnie jak dzisiaj, wtedy też było łatwo zostać sławną.
I równie trudno.
Dziś można zyskać rozgłos dzięki jedzeniu pająków przed kamerami telewizyjnymi, a o mnie stało się głośno z powodu zupy czekoladowej i chleba z pastą kawiorową w stołówce szkolnej.
Jedzenie obiadów w szkole jawiło mi się jako chodzenie do luksusowej restauracji sześć dni w tygodniu.
Żyłam w tym przekonaniu do 1987r., od którego przez jakiś czas faktycznie dane mi było jadać w ekskluzywnych lokalach.
Pewna gazeta poprosiła mnie o artykuł na temat sztokholmskich restauracji z gwiazdką w przewodniku Michelina.
Na pierwszy rzut oka to wymarzone zlecenie, ale po trzech dniach w luksusach byłam skłonna  zrobić wszystko, żeby tylko zostać w domu i utrzeć sobie trochę brukwi.
Jadłam ślimaki z Prowansji, solę z Zelandii, pierś kurczaka z nieszczęśnika tuczonego kukurydzą, odwłoki homarów norweskich, mus z białej czekolady z truflami wykopanymi przez szkoloną świnię we francuskich Alpach.
Piłam burgunda z Burgundii, wino bordeaux  z Bordeaux  i prawdziwego szampana z Szampanii.
Dokładnie tak jak rodzina Prousta.
Tylko, że to było ich jedzenie, a nie moje.
Nie odpowiadało mi towarzystwo trufli, po ślimakach czułam się  nieswojo, a wina upajały mnie alkoholem.
Zatęskniłam za talerzem  rosołu z łosia z zimnymi kluseczkami z kardamonem."

Jak przeczytałam ten fragment książki, to przypomniałam sobie taki przypadek z własnego życia.
W wakacje po liceum pracowałam w takim ogródku kawiarnianym. Razem z koleżanką dygałyśmy tam całe dnie i zarobiłyśmy wtedy dużo many, a dodatkowym walorem tej pracy było to, że nie miałyśmy kiedy ich roztrwonić i po wakacjach byłyśmy baardzo bogate. A jeszcze do tego wciąż napychałyśmy się rarytasami, jakie oferowała kawiarenka. W menu były różne grillowe kombinacje szaszłykowe, frytki, zapiekanki itp. i rozmaite przekąski do piwa, bo piwo z kija było tam zachwalane,  jedzenie też było zachwalane.  Raczyłyśmy się tym wszystkim jak dzień długi i szeroki (tylko piwem oczywiście nie), a apetyt nam dopisywał, bo żarcie było smaczne, pikantnie doprawione i prawda jest taka, że głównie na to poleciałyśmy zatrudniając się w tej kawiarence.
Kiedyś pod koniec wakacji, gdy szykowałyśmy rano rozruch koleżanka rozmarzyła się:
- Ale bym zjadła rogalika z masłem i popiła kubkiem kakao!!!
Tym samym tonem jej odpowiedziałam:
- A ja jajeczko na miękko!!!
Wtedy się dowiedziałyśmy na własnej skórze jak można tęsknić za prostym jedzeniem.
Wiem, że frytki z szaszłykiem trudno uznać za wykwintne, ale my właśnie tak je traktowałyśmy.  Temat zdrowego odżywiania dla nas nie istniał, po pierwsze i ostatnie miało być smacznie!!! takie byłyśmy dwa ptasie móżdżki (sory ptasie).
Wniosek wysnuł się sam: Prawdziwe luksusy szaleńczo szkodzą człowiekowi.
Bodil Malmsten już po trzech dniach luksusów zatęskniła za talerzem rosołku z kluseczkami.
Nam luksusy pospoliszego asortymentu obrzydły dopiero po miesiącu (albo i dwóch).

Bodil Malmsten

Piękna to książka, gdzie surowa przyroda, jakieś niewyjaśnione tajemnice rodzinne (bo kilka spraw pozostaje sekretem, szkoda) i życie dziewczynki, którą kiedyś była autorka, a teraz opisuje ją chłodnym okiem. Lubię bardzo taką prozę.

sobota, 13 czerwca 2015

List, na przykład




Jakie to szczęście,  że jest Internet; otworzyłam i wyciągnęłam z niego to, co wczoraj wieczorem tak mi się podobało. Bo akurat wczoraj miałam przypływ ADHD i zamiast przykleić się poxipolem przed telewizorem, to szukałam jednej bluzki, prasowałam drugą, doczyszczałam kocie uszy,  kroiłam gazetki Lidla na rurki,  i dziesięć razy robiłam herbatę. I patrzyłam na Opole 2015 - Koncert Piosenek Jeremiego Przybory.
Jeżeli oglądaliście, to na pewno nie dziwicie się moim zachwyconym pieniom (bo jak perliczka głośno pieję).  I będę wciąż do niego wracać w Internecie, co prawda w urywkach (wczoraj też trochę patrzyłam w urywkach, więc co mi tam), dopóki nie znajdę w całości....
Bo ja naprawdę zawsze czułam w duszy, że teksty Przybory są uniwersalne, ale wczoraj, gdy kabaret Mumio przedstawił we własnej interpretacji kawałek tekstu i piosenkę Kabaretu Starszych Panów "Zakochałam się w czwartek niechcący" stwierdzam z absolutną pewnością, że mistrz jest tylko jeden, to Przybora. Wzrusza i rozśmiesza, a posługuje się tak pięknym językiem, że nikt tak nie potrafi.
Obejrzyjcie i posłuchajcie "Listu" w interpretacji Joanny Kołaczkowskiej.
Nic więcej nie będę polecać, bo prawie wszystkim się zachwycam jak jakaś zwariowana fanka, zobaczcie i oceńcie, czy przesadzam chociaż trochę? nic a nic nie przesadzam!

Jakby pokrojone owoce uznać za rękodzieło, to proszę, jest dzisiaj rękodzieło, same się przecież nie pokroiły, tylko moją ręką.

W rzeczywistości właśnie się po nich oblizuję, właśnie tak smakowały jak wyglądają, soczyste i słodkie (szczególnie melon i pomidor).

Jeszcze przed chwilą "Przeklnij mnie" była piosenką wiodącą w tym poście, piosenka jest mega, ale pewnie wszyscy ją znacie,.. (trochę mi szkoda, że zmieniłam, ale nie będę co minutę wymieniać piosenki, jak jakaś nieszczęśliwa).

środa, 10 czerwca 2015

Origami z mango

Młoda, atrakcyjna naturalna blondynka z grubymi rzęsami (jak ogonki od pomidorów) pozna odpowiedzialnego jeża w celu rozwijania wspólnych zainteresowań.
W załączeniu dwa zdjęcia: z przodu i z boku. 
Poważne oferty kierować na hasło: Jeżyczka mangiczka.

Jeżyczka rzęsy podpatrzyła od Myszki Minnie  (Jo Anny).
Myszka jest brunetką, Jeżyczka blondynką, więc nie są rywalkami.
Poza tym Myszka ma już narzeczonego Mickeya, a Jeżyczka samotna na środku świata...

Jeżyczka jest moim dziełem, albo raczej wspólnym, bo do zdjęć (moim telefonem) zaprosiłam fotografa nieprofesjonalnego.

Potrzebne nam będą następujące ingrediencje: mango i nóż.
Deseczka nie jest niezbędna, ale może się przydać.

 Mango należy ukroić w ten sposób, żeby nie naruszyć pestki.
 Naciąć środek owocu w krateczkę nie uszkadzając skórki.

To zdjęcie zamieszczam tylko dlatego, że jeden z moich palców odłączył od stada i pokazuje indywidualny program artystyczny. Nie wiem jak, nie wiem skąd, ale zdjęcie nie kłamie.

Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że się tak się będzie popisywać mały solista, oczywiście obśmiany przez fotografa nieprofesjonalnego.
Następnie wywijamy skórkę tak, żeby zrobić jeżyka.



 
 
A teraz powiem skąd pomysł na jeża z mango.
Będzie to jednocześnie próbka prozy Joanny Bator "Wyspa Łza":
 
"Samotność w tropikach ma szczególny smak bardzo dojrzałego mango, które zjadam tu w wielkiej ilości, wycinając z miąższu zgrabne jeżyki, czego nauczyła mnie dawno temu japońska przyjaciółka robiąca to z taką samą precyzją i pięknem jak orgiami, ale i ja prawie po miesiącu podróży przez Wyspę Łzę nabrałam wprawy.
Pestkę okrawa się z dwóch stron , a połówki nacina wewnątrz w szachownicę, ostatni krok to wywinięcie zielonożółtej skorupki, tak by jej nie przerwać, i gotowe.
Kiedy za głęboko wgryzie się w skórkę tego owocu, zdejmując górnymi zębami wycięte nożem kolce jeżyka, jego słodycz nagle zostaje złamana goryczą tak doskonałą, jakby boska ręka każde mango zanurzała po stworzeniu w czystym destylacie bólu."



Moja zakładka, którą dostałam od Oli K, tak  prezentuje na wyspie Sri Lanca.

Dostałam tę książkę na jeden dzień, ale tak długo jęczałam, że wyjęczałam dwa dni. Wieczorem wzięłam do ręki z myślą, że tylko ją zacznę, co najwyżej ze sto stron, i lulu.
Ale Joanna Bator miała inne plany dla swojego czytelnika.
Ona z tych co to nie odpuści, nie ulituje się, że czytelnik pada na twarz, rano musi wstać, iść, a i jeszcze umysłu w pracy użyć.
Gdybyż to jeszcze była książka rozweselająca, ale nie jest, bo jest to smutek podszyty melancholią.
Wydawać by się mogło, że kolorowa Sri Lanka powinna być rozświetlona słońcem i radością. Jest zupełnie inaczej.
Opowieść osnuwa się na takiej kanwie:
25 lat temu amerykańska turystka Sandra Valentine zaginęła bez śladu na Cejlonie, obecnie Sri Lance. Autorka wyrusza w podróż śladem tamtej, i w podróż w głąb siebie,  wtedy poznajemy Bliźniaczkę, mroczną siostrę autorki.
Nie jest to kryminał, to  raczej "powieść szukająca", albo mroczny reportaż z elementami autobiografii.
Fotografie Adama Golca, współtowarzysza podróży, pokazują Sri Lankę w czarno-białej oprawie. Te zdjęcia jeszcze przydają niesamowitości  mrocznej i pięknej prozie.

Nie jest to książka podnosząca na duchu, ale Jeżyczka robiła, co się dało, żeby było wesoło.
(Palec cyrkowiec też się starał).

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Pożar uczuć, czy zgliszcza

Nie pożałowałam rurek na trzy serca, żeby były pękate i dużo uczuć gotowe w sobie pomieścić.

Wczoraj zawitał do nas kolega,  w zawodowej sprawie, ale w ostatniej chwili wpadło mu do głowy, że takie właśnie serduszka podobały się kiedyś jego bogdance.  I zaczął rozmyślać, że gdyby umocować je na piku (prościej na patyczku do szaszłyka, bo jest w formie piki), wkomponować w bukiet kwiatów, i wtedy  "na znak, że jest zakochany, dać czerwone tulipany".
Oczywiście bez zastanowienia wręczyłam mu trzy serduszka, tylko przedtem jeszcze wyszłam przed dom, żeby im zrobić zdjęcie i trochę przyjarać w pożarze zachodzącego słońca.  Żeby były jeszcze gorętsze.

Wkrótce się okaże, co bogdanka odpowie tym trzem serduszkom, które wraz z bukietem będą promować kolegę...
Przed serduszkami trudne zadanie, ale wykonalne.

W sferze uczuć jest też następna historia, ale niestety, tu już nic się nie da zrobić.
Bobek, pieszczoszek i ukochany "synek" Aszy, odmienił swoje serce.
Z tego co wiem, nie jest zajęte jeszcze romansami, ale kot wszedł w wiek, kiedy nikt mu nie jest potrzebny do szczęścia, a najmniej stare matczysko.
 



To zdjęcie Bobka sprzed... rany, więcej niż pół roku, pamiętam że wieczorem rozrabiał, a gdy weszłam z zamiarem zbicia go na kwaśne jabłko, on w tym samym momencie zasnął snem niewiniątka. No to cykęłam fotkę niewiniątku.
Wtedy jeszcze Bobek chodził na noc przytulić się do matczynego bijącego miłością serca, czyli zakopywał się w długie futro Aszy.
Te czasy już przeszły i poszły.
Asza wprawdzie jeszcze śle tęskne spojrzenia w stronę Bobka, ale chyba już na nic nie liczy.
Często za to obsypuje czułością  misia, który trochę przypomina Bobka (miś ma w brzuszku urządzenie mruczące, a raczej buczące, dla Aszy spoko).


Z takimi sercowymi perypetiami mam do czynienia.
Koledze powiedziałam, że serduszka wiklinowe na pewno otworzą przed nim znów tamto kochane kobiece serduszko (może, może?)
Sytuacja Aszy jest bardziej skomplikowana.

Ktoś Bobkowi powiedział, że jest adoptowany?

sobota, 6 czerwca 2015

Długi weekend

Miałam już postanowione, że  temat krzywych rogów w koszykach jest dla mnie zamknięty. I to sprytnie zamknięty:  mogę przecież być niezrozumiałym artystą ze specjalnością od krzywych rogów.
Zadowolona wypowiedziałam głośno tę eurekę, i w tej samej chwili przez bliską osobę zostałam oblana zimnym prysznicem, bo mi odpowiedziała, że artysta, który uważa, że jest niezrozumiały, przeważnie jest tylko marnym artystą, którego niestety, zrozumiano. (Nikt tak nam nie dołoży do pieca jak ktoś z rodziny). 
Na dodatek ostatnio Jo Anna  rozpętała burzę, bo u niej prostokątny koszyk ma kąty proste jak ucięte skalpelem. U Jo Anny kosze wzorcowe są, wystarczy patrzeć i pleść, aż kiedyś się uda.  Ola K pokazała u siebie ślicznie prościutkie kąty, czysta przyjemność patrzenia.
Więc ja zapatrzona w tamte ideały postanowiłam zrobić sobie generalną próbę na kąty, złapałam rurki i zaczęłam zaplatać. (Trochę liczyłam, że może krytykuję siebie bezpodstawnie).
No ale rezultat plecenia jest jeszcze gorszy, niż się spodziewałam.
I nawet nie mogę powiedzieć, że dawno nie robiłam prostokąta i co umiałam, a jakże, to  zapomniałam... ,  bo dawniej moje prostokątne kosze wyglądały identycznie jak ten.


Zaczęłam od całkiem ładnego prostokąta.
W którymś momencie  ładny prostokąt gdzieś się zawieruszył.
Mam nadzieję, że istnieje algorytm na  prostokąt  z prostymi kątami od dołu do góry, i jakieś litościwe serce udostępni mi wzór, błagam na kolanach!
To zdjęcie umieściłam po to, żeby udowodnić, że go naprawdę potrzebuję i wcale nie zmyślam!


Chciałabym jakimś łączem dostarczyć Wam zapach tych trzech piwonii, bo tak musi pachnieć w raju!

I w ogóle aura dzisiaj u nas boska.
A ja na całe popołudnie mam plany na obijanie i nikt mnie nie zmusi do męczącego kiwnięcia palcem w bucie! Najpierw ogarnę dom i zagrodę, potem się gdzieś ukryję, zatrę ślady, i odetnę dostęp nagłym i absurdalnym pomysłom na coś aktywniejszego niż drzemka w balsamicznym piwoniowym cieniu. (Szkoda, że tak naprawdę nie mam cienia piwoniowego, ...no mam, ale musiałabym się nazywać Szczurek, żeby w jego cieniu się zmieścić. Szczurenio od kiedy kwitną piwonie bardzo lubi wyciągnąć swoje pręgowane na brązowo ciało w balsamicznym piwoniowym cieniu. Kota też ciągnie do raju).



A bywa, że długi weekend kumuluje z długami.  Długi weekend jako nagroda pocieszenia.  Zawsze coś.

czwartek, 4 czerwca 2015

Czujemy się najlepiej we dwie






"Czujemy się najlepiej we dwie.
Bez towarzystwa naszych mężów.
Para na parę - to okropny rodzaj spotkań, rzadko są udane, choć i to się zdarza, ale i tak gadamy osobno, oni o swoich sprawach, my o swoich.
- Szkoda, że kobiety nie mogą się wiązać, mieszkać razem, ożenić się... Chciałabym być z tobą na co dzień, ale bez seksu - mówi Fausta.
- Bez seksu? Nie wiem, czy to możliwe, podobasz mi się - mówię i śmiejemy się.
- Seks wyłazi mi uszami - odpowiada z westchnieniem.
Wierzę jej.
Nie dziwię się.
Znam Filipa.
To cud, że tak długo był sprawnym mężczyzną.
Biedna Fausta miała pecha, bo w tym czasie powołano do życia niebieską, jak niebo impotenta, viagrę."

Faustyna, czyli Fausta, poznaje Bognę w szpitalu,  Bogna tam leży po operacji guza, a Fausta dogląda męża.
Bogna jest pisarką, próbuje swoim analitycznym umysłem zrozumieć dlaczego Fausta zgodziła się na małżeństwo ze starszym od siebie o czterdzieści lat mężczyzną. 
To małżeństwo miało taki początek: pan Filip kupił  Faustę, gdy dziewczyna miała czternaście lat (a spędziła te lata w menelskim domu z matką alkoholiczką).
Na dwa lata oddał ją do szkoły klasztornej. Następnie poślubił i uczynił matką dwojga dzieci.
Posiadł jej ciało, kształtował światopogląd, dbał o rozwój umysłowy, otaczał bogactwem, ... i tak przez trzydzieści lat.
Teraz wszystko się zmieni, bo mąż umiera, i Fausta pragnie jego śmierci, chce rozpocząć swoje własne życie, idealne.
Książka jest taka, jaką wielbię u tej pisarki. O psychice i seksualizmie, miłości i przyjaźni, młodości i starości, cierpieniu i śmierci. Tyle tam wątków i mrocznych tajemnic. A przeczytałam szybko jak z bicza strzelił, bo nie mogłam jej porzucić w połowie zdania (pechowo zawsze natrafiłam na połowę zdania!).
Nie polecam absolutnie na poprawę humoru, nie ta kategoria, bo opowieść ta jest owiana smutkiem, nie daj Boże po przeczytaniu zacząć się zastanawiać nad sensem życia i światem dookoła...
Ale jest to literatura naprawdę piękna, bo pięknym językiem napisana, a Kofta zgłębiła magię słowa i czaruje, niczym jakaś czarnoksiężniczka.

Nie mogę Was porzucić w minorowym nastroju, którym otoczyła Kofta, a ja za nią go powtórzyłam, więc wyszperałam taki obrazek, co powinien zbalansować smutek.
(Obrazek związany tematycznie jest w ten sposób, że jutro, dzisiaj! kościelna msza się nisko kłania).



Nie, jeszcze się nie zaczęła, bez paniki!!!

Coś czuję, że mnie to nie wystarcza i znowu muszę cicho się przemknąć do lodówki po kubeczek lodów, a mam ich spory zapasik. Tylko, że .... choćbym rozłożyła skrzydła i sfrunęła prosto na lodówkę , to wszyscy współmieszkańcy (wszyscy!) jak na komendę się obudzą i przylunatykują do kuchni jak jeden mąż i jedna żona. 
Jak na złość zdążyli akurat zasnąć, co nie przeszkodzi im za chwilę, jak na złość się obudzić....
Że też człowiek nie może  w spokoju i w tajemnicy zjeść solidnej porcji cukrów prostych, co czekają na człowieka w lodówce!
No dobra, głęboki oddech, idę...

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Wspomnienie z dzieciństwa

Jestem jedną z pięciu osób, którym Renya zaproponowała zabawę w odpowiedzi na pytania o to, co za mgiełką czasu,  dzieciństwo.
Rzadko odwracamy się za siebie, a tak fajnie jest powspominać. 
Dzień Dziecka sobie uczcić.
Ja go uczciłam sesją wspomnieniową, i nawet zdążyłam przed zakończeniem dzisiejszego święta....

Pytania od Renyi z moimi odpowiedziami.

1. Jeśli mogłabyś się cofnąć w czasie, to do jakiego dziecięcego wspomnienia cofnęłabyś się najchętniej?

Cofnęłabym się do wspomnienia, które jest sumą wszystkich moich wspomnień w pakiecie z naklejką "nasz gang".
Gang to 10letni chłopcy łobuziaki i dziewczynki nie lepsze. 
Epilogiem jednego takiego wspomnienia jest lanie, jakie zarobiłam od ojca za swój szalony dzień, który z gangiem spędziliśmy w tajemnicy nad rzeką,  rozpaliliśmy wtedy ognisko, a przy okazji zgubiłam kurtkę.
Przed musztrą usłyszałam, że kara nie jest za kurtę.
Tak, do tego dnia bym wróciła, ale żeby nie było lania i kazania.
Mogłabym też nie zgubić kurtki, jeżeli miałoby być całkiem idealnie.

2. Ulubiona zabawka. Napisz o niej kilka słów.

Jako dziecko przedszkolne dostałam pod choinkę domek dla lalek.
To nie był absolutnie domek Barbie, ani nic w podobnym różowym stylu.
Domek był w PRL-owskim kolorycie, dość siermiężny, żadnego szaleństwa. Ale gdy się nim bawiłam,  przebywałam w innym świecie. W tym czasie bardziej realny był świat z domku dla lalek niż ówczesne życie.
Nigdy już potem nie osiągnęłam takiego stanu, no odjazd na full.

3. Lubiłaś szkołę? Jaki był Twój ulubiony przedmiot, a czego szczerze nie znosiłaś?

Jako dziecko szkoły nie znosiłam całościowo.
Przedmioty traktowałam sprawiedliwie i żadnego nie wyróżniałam.
Ale wyjątkowo nie lubiłam wf,  szczególnie, gdy pan przy skoku przez kozła łapał dziewczynki za tyłki i za takie miejsca, gdzie kiedyś będą cycki.
Nienawiść do wf została mi na zawsze, a do szkoły trwała równo do Vklasy (łączę to z chwilą kiedy wychowawstwo objęła nowa pani).

4. Ulubiona gra/zabawa: klasy, gumy, skakanka, a może jeszcze coś innego?

Wszystkie zabawy naszego gangu były moje najulubieńsze.
Najbardziej lubiłam podchody. Fascynacja strategią, logika zostawiania znaków, orientacja w terenie, pomysł taktyczny, wszystkie takie.
W momencie, gdy przeistaczałam się w grzeczną wersję, to guma z koleżankami też  mogła zawrócić w głowie.

5. Jaka była Twoja ulubiona potrawa z dzieciństwa, a co wywoływało mdłości?

Jako dziecko bardzo lubiłam gości w domu, bo wtedy były na stole takie kulinaria, których nie jadłam na co dzień. Wszystko mi wtedy smakowało!
Natomiast kasza z czekoladą, którą kiedyś na specjalne zamówienie zrobiła mi mama,  okazała się silnym środkiem wymiotnym. Nie zaryzykuję tego zestawu do końca swojego życia!

6. Jaka była Twoja ulubiona dobranocka?

Bajki... wtedy moje życie było skoncentrowane na nich i miało sens dzięki bajkom! Będąc przedszkolakiem uwielbiałam wszystkie jak leci,  z kreskówek najbardziej czeskiego kochanego Krecika. 
E, tu lepiej nie zacznę opowieści, bo nie będę wiedziała, kiedy skończyć... i nie będę nawet bajek wymieniać, bo jeszcze którą pominę i potem będzie mi przykro, że wrednie zapomniałam o przyjaciołach z dzieciństwa.

7. Wolałaś wakacje z rodzicami, czy raczej obozy, albo kolonie?

Z rodzicami wyjazdy pod namiot były najlepsze!
Jako 9latka raz pojechałam na kolonie i gdy rodzice mnie odwiedzili (teraz widzę, że niepotrzebnie), to wczepiłam się w nich pazurami i nie dałam się oderwać.
Jednak na tej kolonii zostałam do końca, i podobno byłam potem zadowolona, chociaż nic z tego okresu nie pamiętam. Nie wykluczone, że było miło, chociaż pewnie nie na tyle, żebym miała to wspomnienie hołubić!


Poniżej na zdjęciu pod postaciami kotów są chłopaki z naszego gangu, właśnie tak było, i nie będę próbować  nikomu wpierać, że to byli ulubieńcy moich rodziców.


(A rodzice i tak nie musieli o wszystkim wiedzieć, i dzięki temu zdrowiej im się żyło)