piątek, 27 listopada 2015

Koszyk z kotkiem

Uplotłam koszyk.
Zamazałam go jedną warstwą farby na biało.
Uszyłam pokrowiec z bawełny w biało szare pasy.
Ozdobiłam zewnętrzne wywinięcie pokrowca jasną pasmanterią.
Pasmanterię podszyłam granatowym paseczkiem - dla kontrastu.
Miałam nadzieję, że dzięki temu zabiegowi koszyk ożywi się kolorystycznie.
Nie tylko się nie pomyliłam, ale okazało się, że wyjątkowo dorodnie koszyk się ożywił, choć to nie pasmanteria się wykazała.
(Oczywiście w ogóle nie zdziwiłam sie temu dorodnemu ożywieniu!... wszystkie koszyki w domu są zawsze szczelnie zapakowane kotami i dziwne by było, gdyby nagle ten jeden kosz nie zyskał dla siebie dobrze odżywionego ożywiciela).


To właśnie jest ten kosz podwójnie ożywiony.

A był on przeznaczony dla tej samej osoby, która dostała ode mnie zamienniki za nieuplecione na czas kosze wiklinowe.
Zamiennikami były pudła kartonowe ze sklepu osiedlowego. To były pudła po drogich czekoladkach, nie  jakimś byle czym. I nie były wykonane z ordynarnej tektury, tylko z tektury gładkiej i eleganckiej. Postarałam się przy tych pudłach! (żeby je odnależć w morzu i zalewie  bylejakości pudłowej).
Kosze pudłowe wtedy były zapchajdziurą, a tylko wiklina priorytetem, więc usiadłam do splatania z zamiarem wypełnienia wcześniejszej obietnicy na wiklinę do szafy.
Więc kosz miał już przeznaczenie, ale przecież między ustami a brzegiem pucharu dużo się może zmienić.  No to się zmieniło.
Dlatego się zmieniło, bo ktoś ze smutnym obliczem pochwalił go spontanicznie i ja zapałałam potrzebą ożywienia mu na chwilę oblicza darowując ten ożywiony granatową wstawką koszyk. Prawda jest taka, że za spontaniczną pochwałę dałabym się pokroić na plasterki, nie tylko oddać koszyk...
Ten ktoś powiedział, że synowi Pacharka taki koszyk umiliłby smutne sieroctwo... (dosłownie powiedział: może jakbym włożyła na dno kosza poduszkę, to Igorek bedzie zadowolony ?)


Specjalnie pstryknęłam zdjęcie koszykowi w pobliżu Aszy, którą zaskoczyłam na kamuflowaniu się w fotelu. Kamuflaż polegał na genialnej metodzie, że jej tam nie ma. (A może rzeczywiście fotel okupowało ciało astralne Aszy, albo to były zwykłe omamy optyczne, bo Asza  oczywiscie grzecznie jak zwykle spała na swoim posłaniu).
...Można dostrzec stempelki łapek na obiciu  fotela, i jest to przewodni motyw zdobniczy w całym domu. Tutaj mniej wyrazisty, ale są miejsca silnie i gęsto zaznaczone tym wzorkiem, bo nasze koty dbają, żebyśmy nie wpadli w męczące stany lękowe z powodu jakiegoś pustego, bo nieostemplowanego zgrabnym wzorkiem miejsca! takie koty to skarb.

wtorek, 24 listopada 2015

Co wesołego w listopadzie? chyba nic

Zdarzyć się może, że ktoś z nas zostanie teleportowany do czasów cygańskich taborów, i jak ma przeżyć zimną listopadową noc?
Jest praktyczna rada!

 
(1968r.)
- Nie zawsze tabor wpadał.
Dzieciaki filowały -"Idą gadziei! - na ten sygnał każdy się chował.
Czasem byli parę metrów od nas.
W razie obławy nocowaliśmy pod gołym niebem, nawet późną jesienią.
Robiło się wtedy ognisko olchowe - olcha nie daje dymu, tylko krótki płomień - dwie godziny grzało ziemię.
Potem na gorący popiół z żarem kładło się mokre gałęzie.
Na to słomę, żeby suszyła parę.
Na to plandeki i pościel.
Ale spanie!".

Ten obrazek zamieszczam, żeby zareklamować, że jeżeli trzeba się ukryć, to sposób się znajdzie. (Ale jak on się ma do tamtej rady, to nie wiem. Znalazłam fajny obrazek, i wklejam).



Dobrą radę mamy za sobą, teraz dobra informacja.

(1963r.)
Średnia pensja - 1.763 zł.
Kostka najtańszego masła - 16 zł.
margaryny - 6 zł.
bochenek chleba - 4 zł.
ćwierć litra śmietany - 5,80 zł.
batonik "Danusia" - 4,50 zł.
tabliczka gorzkiej czekolady - 19zł.
dolar na czarnym rynku -80 zł.

Okrutnie współczuję finansom naszych rodziców i dziadków. Tych cen z górnej półki, a nawet z pawlacza...

Tamtą poradę zilustrowałam fajnym zdjęciem, a do tej informacji żadnej foty nie mam, więc rozkoszujmy się porównywaniem cen do teraźniejszych. Szczególnie, jeśli się weźmie do porównania ceny z Lidla albo z Biedronki i naszą średnią krajową, to naprawdę może się poprawić humor, przynajmniej na tę chwilę, bo wiadomo, że cieszyć się  i tak nie ma z czego... w sumie nie wiem, co by się musiało zdarzyć, żebyśmy poczuli się idealnie szczęśliwi. Na pewno nie na wiadomość o cenach spożywczych z 1963 roku...

To są urywki z pewnej książki.
Przepisałam akurat takie urywki - ciekawostki, bo nie chcę nas wpędzać w smutny nastrój, a przy innych fragmentach byłoby to jak w banku.

"Farby wodne" Lidia Ostałowska

Książka - wspomnieniowa,  reportażowa i na wielu płaszczyznach. Geograficznie oddalonych od siebie tysiące kilometrów, oraz czasowych, bo  poprowadzonych przez kilka dziesięcioleci. 
Parę zdań, o czym jest.
Główną bohaterką jest Żydówka z Czech, Dina Gottliebova;  maluje w obozie w Birkenau numery na budynkach. A ponieważ jest zdolną malarką, więc również portrety żon esesmanów. Kiedyś na ścianie baraku namalowała scenę z "Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków" W. Disneya (a po wojnie zostanie żoną głównego rysownika u Disneya, Arta Babbitta). Wtedy jej twórczość zauważa Anioł Śmierci, czyli Josef Mengele, i na jego polecenie akwarelami robi portrety podludzi do eksperymentów medycznych. Każdy pewnie pomyślał o Żydach, lecz nie. Tu prześladowania dotyczą Romów.


Wątków jest dużo, nie będę nic ujawniać; te wszystkie wątki połączone są mocnymi nićmi z główną bohaterką i mocno się jej trzymają. Jeżeli ktoś się książką zaciekawi, to ją przeczyta i wszystkiego się dowie.

Chciałam, żeby trochę było wesoło, ale słabo mi idzie, bo następna wiadomość, tym razem lokalna, bo sąsiedzka z mojej ulicy, też mało śmieszna. Spotkałam się z sąsiadką (tą, której kocur Pachar startował skutecznie do mojej Małej Mi) i dowiedziałam się, że Pacharek jest już w kocim niebie. Mała Mi nic o tym nie wie, bo listopadowe dni przesypia, a budzi się tylko w porach posiłków. Tak na Pachara nadawałam, że stary dziad młodą kotkę zabajerował, a teraz szkoda mi tłuściocha, a głównie sąsiadki.  Dobrze, że w odpowiednim czasie wzięła na wychowanie syna Pacharka i Mi, może szybko otrząśnie się z żalu. Nie ma innej rady.

piątek, 20 listopada 2015

Skazana na piekło

Natalie, wyjeżdża w podróż biznesową do Wenezueli, która to podróż ma być jednocześnie fajnymi egzotycznymi wakacjami, więc dziewczyna zabiera na te wakacje córeczkę Nikitę.
Biznes, gdyby się udał, a w tym celu był przecież realizowany, miał dostarczyć środki finansowe na całkowitą zmianę życia młodej matki, która czuje, że nadszedł już najwyższy czas na zmiany. (tu trzeba wyjawić, że młoda matka oprócz ukochanego dziecka  miała też inną pasję, ale z niej nie była dumna - uzależnienie od narkotyków. I właśnie potrzebna jej była większa kaska na powrót do życia bez ćpania, a nie że na większą ilość narkotyków, absolutnie!). Zły los tylko czekał, żeby się wtrącić, więc zainteresował się Natalie i doprowadził do zmiany jej życia, tylko że odbyło się to zupełnie inaczej niż dziewczyna sobie wymarzyła. A posłużył się w tym celu służbami celnymi, które skutecznie uniemożliwiły Natalie sfinalizowanie jej biznesu, czyli przemytu kokainy. W rezultacie została skazana na dziesięcioletnie piekło wenezuelskiego więzienia.
Okazuje się jednak, że jeżeli człowiek nie chce się poddać złemu losowi, to jest szansa, że zła passa minie. I minęła, bo po kilku latach Natalie ucieka z piekła (prawie niemożliwe, ale nie tak całkiem, skoro prawdziwe), wraca do Anglii, zrywa z nałogiem, odzyskuje dziecko  i opisuje całą tę historię w książce "Skazana na piekło". Czyli nie ma tego złego itd...jeżeli się walczy, ma się oręż i jednak trochę szczęścia jest mile widziane. Zwycięskim orężem była dla Natalie miłość do córki.

W wielkim skrócie streściłam książkę, jeżeli ktoś zechce ją przeczytać, to sporo dowie się o wenezuelskim piekle. A jest to autobiograficzna powieść, wszystko to zdarzyło się naprawdę,  i jeżeli akurat się potrzebuje przykładu na zwycięską walkę (wszystko jedno na jakiej niwie), to ten przykład się tu znajduje.
Czas na uryweczek.
Jego bohaterem jest biało-rudy kot Leo, ulubieniec matki Natalie.
(chociaż mogłam dać tu jakieś drastyczne piekielne sceny, jak od klasyka, czyli Dantego, ale wolę proste rozrywki, a nie jakieś makabry kąpania w smole. Proste rozrywki, czyli np. odkurzanie...)


"Zwierzak ten miał dość dziwne upodobania.
Lubił na przykład, gdy go odkurzano.
Sprzątaniem zajmował się dziadek i gdy tylko brał odkurzacz do ręki, natychmiast przychodził kot i się napraszał, żeby też go odkurzyć.
Pękaliśmy ze śmiechu."

 




Znalazłam w sieci ten filmik i aż się prosił, żeby go tu wkleić jako załącznik do informacji o porąbanym Leo. Filmowy biało-rudy kot też lubi brać aktywny udział w odkurzaniu, widać... w zamazanych zarysach, ale sytuacja jest opisana i ćwiczmy mięsień wyobraźni!


Okładka książki: "Skazana na piekło" Natalie Welsh.

poniedziałek, 16 listopada 2015

Dwa kosze do szafy

Sprawa pilna kryminalna: dwa kosze do szafy potrzebne! (Potem się okazało, że status pilnych mają taki stary, że pamięta on love story Anny Jagiellonki i BogusławaX....)
Prawdą jest, że planowałam upleść kosze do szafy już dawno, ale nikt nie mówił: wyplataj szybko, jak najszybciej i terminowo, bo gdyby tak powiedział, to bym wyplotła. Z tej okazji nakręciłabym sobie trochę rurek, bo zapasik się skończył. Spory był, ale nie oszczędzałam. Durnoty kręciłam i nie żałowałam ich dzieciom do zabawy (no trochę żałowałam, ale rozsądek brał górę, bo rurki w zabawie tyle uciechy dawały kociakom, że poezja). Jednak ukręcenie i wyplecenie to nie wsadził -wyjął, nie zrobi się tego na pożar... Ostatecznie wyplatania koszy nie odwołałam, nigdy bym do tego nie dopuściła, ale w tempie ekspresowym wydumałam, skrystalizowałam i ucukrowałam pomysł na zamienniki dla wiklinowych koszy do szafy.
Wzięłam ze sklepu kilka pudeł kartonowych. Wybrałam z nich dwa po słodyczach. Dlatego po słodyczach, bo inne znalezione pudła były po mydle i okazało się, że zachowały w sobie na zawsze aromat tego mydła. Co może nie byłoby do końca złe, zależy, co miałoby być przechowywane w tym pudle. Może coś smakowitego dla moli, a wtedy nie wylęgłyby się, bo podobno nienawidzą zapachów czystości, a mydło w końcu kojarzy się z czystością...hehe. Pudło o zapachu mydła odrzuciłam z przykrością, bo mnie bardzo podobał się mydlany rześki zapach.
Miałam już przygotowane dwa pudła saute, teraz należało je ugarnirować.
Pierwszy pokrowiec uszyłam z miękkiej tkaniny w kolorze bakłażana, ozdobiłam różowymi lampasami oraz uchwytem zaplecionym z tych dwóch kolorów w warkoczyk. Kolorystyka okazała się nieskomplikowana i przyjemna w odbiorze.
Pokrowiec ładnie przylega do pudełka. Na zdjęciu widzę, że coś słabo przylega, szczególnie z lewej strony, ale to dlatego, że nie przyklepałam, a tak w ogóle to przylega, zdjęcie niekorzystne jest bardzo dla tego ładnego pudełka, hehe.

Pokrowiec nakłada się na pudło od góry prostymi dwoma ruchami, bo tkanina jest elastyczna, dlatego takie to łatwe w obsłudze. Spód pudła jest nie tknięty moją inwencją, nijak go nie poprawiałam,  sam z siebie jest gładki i mocny.

Następne pudełko obudowałam tkaniną trochę inaczej. Tkanina w biało-szaro-czarny wzorek to płótno dość sztywne, nawet nie tyle sztywne, co nie miękkie. Raczej nie byłoby łatwo jak w poprzednim wypadku ubrać pudełko naciągając z góry pokrowiec, bo płótno nie jest uciągliwe w żadną stronę. Uszyłam więc pokrowiec na całe pudło, w środku pokrowca wszyłam suwak, żeby można było kiedyś pudło odpakować i odświeżyć pokrowiec. Poza tym tej tkaniny mam sporą ilość, mogę nożyc używać zamaszyście, więc  nie poskąpiłam.
Cały kosz jest w estetycznym lekko błyszczącym opakowaniu, nie wiem jak to możliwe, ale naprawdę się lekko błyszczy to płótno, i nie jest widoczny ani skrawek gołego kartonu. Uchwyt upleciony jest w przeciwstawnych barwach, biel do czerni.


To są te dwa wydumane kosze do szafy.
Jestem zadowolona, bo błyskawicznie zareagowałam na zażalenie. No i kosze wzbudziły ponownie serdeczne uczucia w stosunku do mojej osoby i spodobały się właścicielce szafy. Jednak nie załatwiły kwestii do końca, były oliwą na wzburzone wody,  więc będę kręciła w najbliższym czasie rurki, żeby mieć z czym przysiąść nad wikliną.
Tu dwa kosze cyknięte z bocznego przodu.
A tu kosze z lotu ptaka.

No i tak właśnie w szybki sposób brzydką dziurę na honorze załatałam...

czwartek, 12 listopada 2015

Czerwony koszyk

Czerwony koszyk wyściełany złocistymi liśćmi na białym tle i z atłasową kokardką na przodzie.
Ta kokardka po to, żeby odróżnić, gdzie przód, gdzie tył.
Złocistość liści na białym pokrowcu po to, żeby czerwień odagresywnić.


Zapytałam koleżankę, czy kosz może być czerwony. Ostatnio uplotłam jej komplet białych koszy i  ta biel już lekko mnie znużyła, zmęczyła i zemdliła. A że zwykle sądzi się innych po sobie samym, więc stwierdziłam, że ją też na pewno znużyła i zmęczyła. (Zemdliło mnie ewentualnie od czego innego). Koleżanka zgodziła się na kolor kosza czerwony, byle czerwony był trochę złamany. Rozważyłam problem i zrobiłam tak: nie rozrzedziłam czerwonej farby, żeby nie wynikł pastelowy z tego rozrzedzenia, a czerwień złamała się sama w ten prosty sposób, że gdy położyłam jedną warstwę czerwonej farby na kolorowych splotach i te kolorowe przebijając utworzyły melanż, czyli jakieś tam złamanie. No ale zdjęcia nie oddają tego wyrafinowanego efektu;))


Miałam obrus w jesienne liście, rzadko go używałam, prawie wcale, bo jesień to nie jest moja ulubiona pora roku.  Porządny len, tylko ten wzór do niczego mi nie pasował, i dlatego miałam ochotę obrus relegować ze swojej szafy, ale trochę szkoda, bo przecież ten len taki porządny... No i się udało, obrusa szczęśliwie się pozbyłam.

Nowa właścicielka w związku z tym jesiennym pokrowcem zapytała, czy uszyłabym jeszcze trzy sztuki poszewek na pozostałe trzy pory roku, bo zimą chciałaby mieć motyw zimowy, wiosną wiosenny, a latem letni. Jak najbardziej uszyję, tylko poszukam odpowiednich wzorów sezonowych.

Dno kosza również jest czerwone.
Wszystkie kosze dla tej koleżanki plotę na tekturowym dnie, takie jej było życzenie, a dla mnie to tylko lepiej, bo nie wytracam rurek.

W Rudziu odkryłam wielki talent do papierowej wikliny.
Rureczki go fascynowały, ale największe szczęście miał, gdy we wściekłym amoku odplatał to, co ja zaplotłam. Ciekawe, czy zastępcza mama pozwoli mu  rozwijać rozbudzone zainteresowania. Oczywiście niekoniecznie w wiklinie, ale... Np. gdy nakręci klientce włosy na wałki czy papiloty, to potem niech pozwoli Rudziowi we wściekłym amoku odkręcić włosy z wałków czy papilotów. Może Rudziowi spodoba się taka rekompensata za wiklinę,  której już sobie nie odkręci...


A nad ogólnością i szczególnością czuwał aniołek, który dostałam od Oli. Używam go jako zakładki do książek, bo mam cztery zakładkowe frywolitki. Tymczasem aniołkowi nie wystarczało siedzenie między kartkami i zajął się na boku dodatkową robotą. No bo dzięki komu tak ładnie mi wychodzą prostokątne kosze?  sama widzę, że są bardzo udatnie uplecione. Wiadomo, że to aniołek maczał w tym swoje skrzydełka.

Aniołek w srebrze i bieli.
Wiem, że nie widać srebra na zdjęciu, trudno, cieszmy się, że w ogóle go widzimy, bo aniołek to nie jest kokardka czy jakiś listek. Tylko mix mgły, tęsknoty i esencji tysiąca róż. Mój aniołek.

wtorek, 10 listopada 2015

Ciesz się z drobiazgów

Jakie to dziwne, że człowiek może za jednym zamachem zmienić swoją sytuację, byle tylko chciał:
Cieszyć się ze szklanki pełnej do połowy.
Postrzegać życie w kategorii  możliwości.
Używać śmiechu w hurtowych ilościach, bo śmiech to benzyna życia.
I sprawdzony czynnik terapeutyczny.



Ja tymczasem planuję uczciwie cieszyć się z drobiazgów, bo skończyłam koszyk.
(na fotce fragment koszyka;  te dwie rurki puszczone centralnie to sposób przeciw monotonii ósemkowych splotów).



Szczegóły wkrótce.

Tak w ogóle to nic wesołego u mnie się nie dzieje, czyli zgodnie z aurą, bo w domu mamy tak samo jak za oknem częściowe zachmurzenie i możliwość opadów. (I trzeba będzie zastosować metodę śmiechu głupi do sera)

Przy lekturze "Wszystko z miłości" nie wybuchałam śmiechem, bo to inna kategoria prozy. 
Dwadzieścia cztery utwory, lekkie, proste; bo łatwo i miło się czyta, jednak  czasem z tej prostoty coś zadławi w gardle nie wiadomo skąd.
(wiadomo skąd, napisałam, że nie wiadomo, bo tak fajnie tajemniczo zabrzmiało)

"Obliczone kroki na ścieżce.
"Co słychać?" - pytają nas.
"Jak zwykle" - odpowiadamy.
Nasze życie - znajome, sprawdzone, bezpieczne.
Zdajemy się nie zauważać niepowtarzalnego uroku powtarzalności, dopóki nie przekonamy się jak łatwo, choćby na chwilę albo i na całą wieczność, może zostać nam odebrane.
Zanim zgaśnie światło, zadrży ziemia albo znajdziemy się sami na zimnych betonowych schodach..."


Życzę wszystkim miłego Dnia Niepodległości i oddalam się, bo Morfeusz wzywa mnie na spotkanie. 



poniedziałek, 9 listopada 2015

Czułość i obojętność

Mężczyźni nas denerwują, bo:

1. Kłamią.
2. Mówią prawdę.
3. Nie mówią.
4. Mówią za dużo.
5. Nie okazują emocji.
6. Okazują za dużo emocji.
7. Oddychają.

I porada w sprawie punktu siódmego.
Co można i należy zrobić, jeżeli skończy się nam cierpliwość na wysłuchiwanie głośnego i równomiernego dźwięku piły łańcuchowej na jałowym biegu, czyli chrapania  po drugiej stronie łóżka (czyli jedna z wersji oddychania):
(z sieci, tak samo jak informacja, czym nas denerwują).


 (Ja się zaczynam zastanawiać nad tą metodą, bezwzględna jest, ale skuteczna.
Tak, wiem, drastyczny skutek uboczny; i minister zdrowia ostrzega. Żeby potem nie było, że nie ostrzegał)

Teraz będzie dużo przyjemniej, bo skręcamy do krainy łagodności.

Roma Ligocka "Czułość i obojętność".
Książeczka zawiera krótkie utwory, felietony, sporo refleksji i przemyśleń nad sensem i wartościami. Z przyjemnością przeczytałam,  lubię takie formy, a Roma Ligocka świetnie pisze.
Ponadto sama zrobiła ilustracje,  rysunki są "czułe" i urocze.

Dowiedzmy się, jakie są:

"Cechy, których szukam u mężczyzny

Ładne usta.
Piękne ręce.
Rozumne oczy.
Poczucie humoru.
Inteligencja - dużo inteligencji, ile tylko się w nim zmieści.
Prawdziwy talent w jakiejś dziedzinie zawodowej i radość z tego, co robi.
Błysk młodości w oku - niezależnie od wieku.
Powściągliwość w okazywaniu uczuć.
No i to coś, co sprawia, ze spotkanie z nim jest wydarzeniem.
Jeśli znacie takiego mężczyznę, proszę o numer telefonu.
Pilne. Choć właściwie - może nie takie pilne. Powiedzcie mu tylko, że go kocham."


Ciekawe, czy są tacy mężczyźni...
W oczach zakochanej kobiety, a do tego w pierwszym etapie zakochania, to każdy nasz wybranek ma mnóstwo cudownych cech i jeszcze światło rozszczepia na atomy.
A później wychodzi na jaw, że pomyłeczka, a to był po prostu nasz zmącony ogląd rzeczywistości...





No i z wzajemnością, on uważa, że my też się zmieniłyśmy na niekorzyść. Czyli remis, hahaha...


czwartek, 5 listopada 2015

Z dyńki

W czasie, gdy byłam tu nieobecna,  w najlepsze trwało dyniowe szaleństwo. Łatwo mnie ono zagarnęło, bo jestem osobą podatną na wpływy, a jako ułatwienie do poddania się tym wpływom dysponowałam własnoręcznie wyhodowaną dynią.  Przez chwilę nawet szaleństwo uległo nasileniu,  bo pyszne placuszki dyniowe smażyłam codziennie, a jest to bardzo szybkie danie, jeżeli ma się wcześniej startą dynię. Wszyscy się nimi nieprzytomnie nasyciliśmy oraz przesyciliśmy. Przesyciliśmy na szczęście tylko w jednym przypadku, Matysa,  on tyle razy dziadował o dodatkowy przydział, aż wreszcie z nadmiaru poszedł się wyrzygać. Jego ulubiona metoda jedzenia pod korek tym razem też się nie sprawdziła. (i prawdopodobnie nie ostatni)



Ze swojej hodowli dyń byłam bardzo dumna,  mimo, że nie przysłużyłam sie zanadto do ich wyglądu. Przysłużyłam o tyle, że wsadziłam pestki do ziemi, a resztę one wykonały własnym przemysłem. Jedną główkę zostawiłam sobie, a o pomoc w spożytkowaniu innych głów poprosiłam znajomych. I nawet się pochwalę, że wśród znajomych zostałam nazwana potentatką dyniową, i tak sobie chodziłam w nimbie sławy;) dopóki nie zobaczyłam przypadkowo w necie inną dynię... Ciekawe, czy bogata ziemia, ewentualnie lekko wspomożona, przyczyniła się do jej wzrostu, czy może hodowcy zaaplikowali warzywku takie szpryconko, że zwariowało i  przemieniło zgrabną postać w jakiegoś mutanta giganta... (bo to chyba mutant gigant?)

"Bracia z Pennington w Wielkiej Brytanii od lat specjalizują się w uprawianiu gigantycznych warzyw - ich dynia waży aż 725 kg!
Jest tak duża, że sięga dorosłym mężczyznom do pasa."

Ciekawe, jakie ma pestki taka gigantka... 
A po jej wydrążeniu można w dyni sobie urządzić letni apartament, żywą altankę ogrodową. Wyciąć w zdrewniałej skorupie drzwi i okna, powiesić firaneczki i zamieszkać w słodkich aromatach. Jeżeli można w śnieżnym igloo, to w takiej dyni też można.
Jeżeli ktoś miałby chrapkę na większy lokal dyniowy, to niech bierze azymut na Amerykę, bo w Kalifornii urosła dynia ponad 900 kg. 

No to tyle w kwestii sławnej dyniowej potentatki.


wtorek, 3 listopada 2015

Stylizacja

Rozsądek namówił mnie do poszukiwań kogoś, kto chciałby zacząć nowe życie w towarzystwie skrzywdzonych lecz bardzo posażnych kocich potomków: każdy potomek odziany jest w oryginalne futro, jeden w futro z lisa, drugi w futro z gronostaja (albo to wszystko z kota, ale bogatego w temacie futer).
Dowiedziałam się, że jest osoba, która gotowa jest pod swój dach przyjąć oboje, brata i siostrę, i zapewnić odpowiednie warunki dla obojga, a właśnie się przeprowadziła do nowego mieszkania i musi je jakoś ogrzać, a najlepiej ekologiczne prawdziwym futrem.
Ta osoba, to powinowata mojej koleżanki. Ma ta osoba taki gabinet urody, jakie mają duże wzięcie w pobliżu niemieckiej granicy;  między innymi jest tam usługa typu fryzjer i wizaż, a także stylizacja paznokci. Właśnie przypomniało mi się, że przyda się moim paznokciom trochę luksusu; fryzjerów to ja się boję i nawet nie próbuję myśleć, co by się przydało moim włosom.  Co innego paznokcie.
No to w sobotę po południu zapakowałam oseski do auta i ruszyliśmy na umówione spotkanie. Osesków z zastępczą mamą, a paznokci ze stylizacją.




Zastępcza mama zachwyciła się oseskami i postanowiła, że będą się nazywały tak, jak my je nazwaliśmy.
A my nazwaliśmy je mało odkrywczo, bo odfuterkowo.
Chłopczyka nazwaliśmy Rudzio, bo ma rude futerko. A dziewczynkę Szylkrecia, bo ma szylkretowe futerko. (Prawdę mówiąc zastępcza mama usłyszała Krecia, i tak już do niej mówiła, a Krecia zadowolona dawała jej pysia do całowania).
Potem Krecia dostała zgodę na wybranie sobie lakieru, a trwało to długo, bo do szylkretowego futerka wszystkie kolory pasują i trudno się zdecydować. A przecież pazurki musi mieć pokolorowane, to psi obowiązek zastępczej córki.


A teraz.
W sumie nie wiem, czy o tym pisać, ale napiszę,bo trzeba korzystać z okazji do pośmiania się z siebie.
Wrócę do momentu, gdy wyjechałam z miasta.  A droga wiodła wśród brudnych brązów nadpalonych żółtymi płomykami liści.
Fajnie by było zwalić na warunki pogodowe, ale były wcale nie najgorsze. Jak w listopadzie, trochę ciemno, trochę mglisto (wszystkim opowiadam, że była spora mgła, ale była średnia, widziałam znacznie gorsze).

No i przez tę "sporą" mgłę przegapiłam zjazd z autostrady, nagle znalazłam się po niemieckiej stronie. Nic takiego by się nie stało, ale bak niemal pusty (lubię przesadzać, ale tym razem to naprawdę),  nie mam €,  za to mam dwa koty bez paszportów, bo nie wybierały się za granicę! (to pośpiech zawinił,  z pracy po koty,  i byle wydostać się z miasta, a to nie takie łatwe 31 października).
Akurat w tym telefonie nie miałam roamingu (ja też nie wybierałam się za granicę!), za to miałam w telefonie w książce adresowej telefony do zombie! (kolega miał taką aplikację i wysłał mi zdjęcia wszystkich znajomych przetworzonych na zombi, a ja głupio rechocząc je powklejałam). Była to  więc prawdziwa haloweenowa wycieczka.  Która skończyła się szczęśliwie, co prawda kolanko dopiero w Schwedt, lecz dojechałam, a spóźniłam się jedynie siedem minut.

Krecia jako najbliższa rodzina będzie miała w późniejszym terminie stylizowane pazurki,  moje zostały pomalowane w try miga, bo zastępcza rodzina chciała w końcu zostać sama.

A serio to wymyśliłam sobie te paznokcie do stylizacji (koleżanka mi sekundowała), bo miałam potrzebę sprawdzenia, w jakie maliny wpuszczę oseski. Wydaje mi się, że malinki będą słodkie.