wtorek, 29 marca 2016

Dziękuję

Skąd na moim blogu znalazła się frywolitka? ...

(To pytanie z gatunku retorycznych,  bo muszę poinformować, że gdybym wysupłała "frywolitkowe" dzieło to wyszedłby jakiś potwór z najgorszego koszmaru, więc dbając o nasze zdrowe nerwy nie tknę frywolitki).

... przybyła ona z pewnego blogu, który ma w nazwie  "papier" oraz kreatywną właścicielkę, której zdolności objawiają się w wielu dziedzinach.
Na przykład we frywolitce.

Właśnie od Oli z  "Papierolek"  dostałam frywolitkowe serduszkowe jajeczko.



Przyszło dopiero dziś, ale Ola wysłała je 17 marca (jest wyraźny stempel), czyli dziesięć dni przed świętami.
A niech mnie!..... przecież ta cała Poczta Polska to sprawiła mojej frywolitce podróż życia!
bo jestem pewna, że jajeczko zwiedziło sobie cały ten świat, a także kilka światów równoległych.
A ponieważ nie mam trudności z udzielaniem dobrych rad (a nawet jestem ich krynicą) to mam dobrą radę dla Poczty: niechby tranzyt poszedł sobie w tango na dziesięć dni, ale na kopercie powinny być wpisy z tych tajemniczych miejsc,  które tranzyt zaszczycił swoją osobą!!!
A mam podejrzenie, że moja frywolitka słuchała wczoraj Koncertu Wielkanocnego w Operze Wiedeńskiej (bo taka jest jakby rozmarzona, a może również widziała się z kuzynem: jajkiem po wiedeńsku), i ja to całkowicie rozumiem, bo dodała splendoru koncertowi tak bajkowo się prezentując:

Serduszkowe jajeczko na główce ma żółtą atłasową kokardkę, natomiast tło jest lekko pistacjowe (bardzo lubię pistacje i kolor pistacjowy) ze złotymi listkami, które czasami się ukazują, a czasami nie.

Czegóż to ja nie wyczyniałam z moim aparatem (telefonicznym), żeby przynajmniej zbliżyć efekt jego działań do oryginału.
Wyczyniałam między innymi:
- zdjęcia w świetle wczesnego wieczoru przy oknie
(gdy deszcz po całonocno-całodziennym padaniu wreszcie ustał, niestety słońce nie przedarło się przez grube futro poświątecznych baranków)

- zdjęcie w sztucznym świetle w pokoju przy ścianie:

- w ciemnościach egipskich z lampą błyskową.

Tak w ogóle to ktoś powinien mi zabronić robienia zdjęć artystycznym rarytasom, a w zamian do upadłego mogłabym sobie pstrykać byle co... w pstrykaniu byle czego odnoszę sukcesy.

W weekend i w święta

Śniadanko wielkanocne się udało? Smakowało?
Dyngus śmigał?
Przy okazji pomyślałam, że Wielkanoc to powinna mieć status święta matko-córkowego. 
Ten symbol: kura i jajko. Jajko dorosło, znalazło w życiu inne więzi, męża czy kochanka; z czasem kura musiała się pogodzić z dramatem, że jajko nie jest automatycznie jej repliką. W jajku coraz bardziej postępował proces twardnienia kruchej skorupki... A wtedy miłosiernie wkraczają do akcji święta wielkanocne i tamten dawny nieskomplikowany związek jajka z kurą wraca do starych dobrych ram (raz w roku, ale wraca). 
Ładna taka historia?  ze szczęśliwym zakończeniem.

Taką kurę dostałam od Adasia (syna chrzestnego) i jego siostry.

W tym roku to już mocno przegięli z przestawianiem czasu, bo nawet nie w weekend, ale w czasie świąt!




Osobiście na razie jeszcze nie zaakceptowałam nowej godziny, i wciąż wewnętrznie czuję wczesnonocną porę, a tymczasem noc już dawno otworzyła swoją mokrą czarną paszczę,  jeszcze chwila i będzie pora wczesnoranna, i czas iść do pracy...  Z takim popchnięciem godziny to jednak podłe świństwo było.
 

sobota, 26 marca 2016

Wszystkiego najlepszego!

Dla Was kartka ze śpiewającymi życzeniami!

 
A na najbliższą przyszłość, czyli na
Jutro i Pojutrze
smacznego jajeczka i mokrego dyngusa:))

piątek, 25 marca 2016

Jajka i kurczaki

Oto superbohaterowie nadchodzących dni:
 
Jajka to zapowiedź nowego życia. 
Wszystko, co zdarzyło się wcześniej, szło w tym kierunku,  po smutku przemijania, po nieożywionym chłodzie, teraz remedium na wszystko: wiosna, trochę jeszcze nieprzewidywalna, choć po południu faktycznie przez chwilę mieliśmy coś w rodzaju wiosny.
 
Kurczak zółty jak słońce, to wieczność i odrodzenie.
 
 
Usadziłam kurczaczki na takiej serwetce, co nie jest serwetką, ale chciałam się nią pochwalić. To jest łapka kuchenna wydziergana szydełkiem. Dostałam od koleżanki, która ma dużo takich łapek, tak dużo, że  codziennie może wymieniać na inną. A to dzięki temu, że trafiła na ich wysyp w lumpeksie i mówi, że wszystkie zgarnęła, chyba z kilogram tego było. Ale dobra koleżanka, bo nie pożałowała i się podzieliła.
 
 
Wyglądają jak cenne klejnoty,  przepiórcze jajeczka w nakrapianych garniturkach.

Blat kuchenny mam kamuflująco naciapany (czy nakruszone, czy nie, zawsze tak samo czysto, a może tak samo brudno, sama nie wiem), czyli w tonacji przepiórczego jaja, więc sesję fotograficzną cyknęłam na tym blacie.
Chyba te kurczaki miny mają trochę zdziwione, że ustawiłam je razem z przepiórczymi jajami, ale przecież gabarytowo pasują, to o co chodzi?
Kurze jajo w środku wygląda jakby ktoś spuścił im na głowę wielką skałę narzutową (w formie jaja).
 Teraz pamiątkowe jajkowe zdjęcie rodzinne
(jakby wiedziały w ogólnych zarysach, co wkrótce planuję z nimi zrobić, to by nie siedziały tu jak niewinne jagniątka, tylko uciekały w przeciwnym kierunku (niż święta) no bo święta znów atakują i nie ma litości na tej długości (i szerokości geograficznej:))
 

poniedziałek, 21 marca 2016

Dziennik (Madzia )

Prawdziwa  fanka to ma psi węch i wszędzie potrafi znaleźć newsy (he he) o swojej idolce.
Tu przykład, bo wcale się nie spodziewałam, że napotkam (ewentualnie troszeczkę się spodziewałam: bohaterowie  Dziennika to rówieśnicy Mariana Brandysa lub zbliżeni mu wiekiem), a napotkałam nie jeden gorący węgielek, lecz cały górniczy urobek wiedzy o Magdalenie Samozwaniec.
Jako fanka Magdaleny nie będę powtarzać o niej rzeczy złych (oj, nie że bardzo złych, ale też nie komplementów), więc zastosuję cenzurę i nie przepiszę niektórych akapitów dotyczących Madzi.
Pikantnych szczegółów o jej małżeństwie z Zygmuntem Niewidowskim absolutnie z własnej woli tu nie napiszę, bo mam odruch sprzeciwu.  Nie odnośnie faktów, lecz zbyt jednoznacznie negatywnego oceniania jej małżeństwa.
Na poparcie swoich słów powiem, że Madzia wyniosła z rodzinnego domu przepis na udane małżeństwo, w którym mąż mógł sobie według uznania zdradzać żonę, ale zawsze do niej wracał, bo ją kochał prawdziwie, troszczył się o rodzinę, chronił ją, więc poniekąd pozostawał wierny złożonej przysiędze małżeńskiej. Naciągane, ale taki był przecież ojciec Magdaleny. 
Samozwaniec była starsza o 20 lat od drugiego swojego męża Zygmunta, a jednak przeżyli wspólnie trzy dekady, może trochę zamieszkiwali różne światy,  lecz raczej byli udaną parą;  czy ktoś wie, co się składa na miłość?... Gdyby chciała się z nim rozwieść, to miała wprawę,  bo z pierwszym mężem Janem Starzewskim, prawnikiem i dyplomatą, rozwiodła się po trzech latach trwania ich związku.

Wspomina Marian Brandys:

"Odeszła ostatnia z Kossaków, suto wyposażona we wszystkie zalety i wady tej "żywotnej do obrzydliwości" (jak mawiał Witkacy) rodziny, która zapisała kolorową kartę w historii polskiej kultury, spiła wszystkie miody życia i odeszła, nie pozostawiając epigonów.
Po raz pierwszy widziałem ich w komplecie na premierze sztuki Jasnorzewskiej-Pawlikowskiej we wczesnych latach trzydziestych.
Najpierw rozpoznałem wspaniałą głowę Wojciecha Kossaka, potem Madzię, którą znałem z fotografii  w "Wiadomościach Literackich", wreszcie Jasnorzewską-Pawlikowską!
Zachowywali się niemożliwie (tak jak Madzia zachowywała się do końca życia).
Głośno rozmawiali, śmieli się, absolutnie nic sobie nie robiąc z otoczenia.
Ludzie zaczęli psykać, przywoływać ich do porządku, ale ktoś dał cynk, że to Kossakowie, i oburzenie natychmiast zmieniło się w adorację.
Zawsze otaczała ich adoracja (typu trochę wańkowiczowskiego).
Konsumowali życie jak soczysty befsztyk podlany dobrym alkoholem.
Madzi bardzo tej adoracji brakowało.
Zawsze miała wokół siebie wspaniałych, arystokratycznych kawalerzystów, którzy zabijali się o nią.
 ...Madzia była stale niepoważna. Przypuszczam, że stało się to u niej jakby zasadą życiową.
Był w niej jakiś " bohaterski dandyzm".
Alicja Sternowa mówiła o niej "nasza klownessa".
Trafiła w dziesiątkę.
Madzia rzeczywiście była jakimś skrzyżowaniem klowna z contessą i był w niej tragizm klownowski.
Przez długi czas irytowała mnie piekielnie. Ale potem przekonałem się do niej i zacząłem ją szanować.
Była samolubna, infantylna, niekiedy trudna do zniesienia.
Ale jednocześnie miała w sobie jakąś wielką kulturę i godność.
Umiała ukrywać swoje cierpienia, samotność, lęk przed śmiercią, umiała umierać stojąc."

Jako fance w ogóle mi nie przeszkadza, że "była samolubna, infantylna, niekiedy trudna do zniesienia."  Lubi się kogoś mimo jego wad. A zalety podziwia.
Podziwiam Madzię, bo była cudowną obserwatorką,  dowcipną, uroczą, zdystansowaną.
Swoimi książkami i publicystyką poobrażała wiele środowisk, nie owijała w bawełnę, lecz amortyzowała humorem.
Tutaj zdjęcie "niemłodej już mężatki"...

Ale co szkodzi przypomnieć sobie Madzię w kwiecie wieku, taką jaka jest na obrazie jej ojca Wojciecha Kossaka...
 

Napisałam w tytule "Madzia", bo Samozwaniec sama o sobie tak mówiła będąc już mocno dojrzałą damą, nie jakimś nieopierzonym dziewczątkiem, więc chyba by się nie obraziła.

czwartek, 17 marca 2016

Dziennik (Monika)

Krótki przystanek pod bławatkowym niebem.
To zdjęcie jest z dzisiejszego przedpołudnia, ale wczoraj  było identycznie. Można już wyłapać podprogową informację, że już-już i zielony gąszcz drzew będzie rezonował ptasim śpiewem. Ta zieleń, którą słabo widać, to od podwieszonych na gałęziach kulek jemiołowych.
 
A przystanek zarządziłam, żeby przepisać urywek z "Dziennika" Mariana Brandysa.

No i tak: powyższe  zdjęcie to wyłącznie zapowiedź wiosny i nie jest żadną metaforą do Dziennika: że tam górnolotne wersety,  swobodny lot po nieboskłonie, intelektualne dociekania lub fikcyjne medytacje. Nie, Dziennik jest pisany prosto, bez udziwnień, ale czytanie tej epiki jest refleksją. Taką jak przy oglądaniu dawnych zdjęć: czuje się fascynację, czasem niezrozumienie, często ciekawość, na przykład jakie tajemnice i skandale skrywa sztuka i jej twórcy (żona pisarza to Halina Mikołajska, aktorka).
Domyślam się, że każdy znak, który pisarz stawia na papierze, jest przemyślany pod kątem publikacji, ale wierzę w pisarską szczerość; że szczerość istnieje tak u autorów pamiętników, jak i każdego innego gatunku literackiego.

"A więc wczoraj ta wizyta u pań Żeromskich w Konstancinie przy ulicy Żeromskiego 4....
Starsza pani mocno się posunęła, ale Monika kwitnie. Bije od niej radość posiadania i poczucie ważności.
"Pokój mego Miecia, rękopisy tatusia."
Żeromski nie był nigdy taki szczęśliwy i zadowolony z siebie.
Wszędzie obrazy Moniki: kwiaty i ptaszki.
Zupełnie niebrzydkie.
Monika ma wyraźny kompleks niedocenienia.
Ale trudno: musiałaby być naprawdę wielką artystką, aby przestać być córką Żeromskiego, a stać się malarką Żeromską.
W tym też jest jakiś dramat. 
W każdym razie był."

 
Monika Żeromska, Dzbanek z szafirowymi kwiatami, olej



"Monika przy każdej okazji daje do zrozumienia, że pisze pamiętnik.
Długa historia o tym, jak składała podanie o przydział blach na rynny.
Słonimski poradził jej, aby napisała:
U Żeromskiego córki
Zrobiły się w rynnie dziurki."

Bardzo dawno temu czytałam  te wspomnienia, o których Brandys napomyka, że Monika je pisze, i przyznam, że je wspaniałe napisała! Od tamtej pory, gdy czytam co inni piszą o Monice, to odczuwam, że nie jest to całkiem mi obca osoba. Wiadomo, że niektórzy zyskują przy bliższym poznaniu, inni tracą. Monika jest niezwykła, właśnie przypomniałam sobie jak bardzo ją lubię i nic się tu nie zmieniło.
 
poza tym jaka jest piękna! (co nie ma nic wspólnego z lubieniem).

Koniec przystanku pod bławatkowym niebem.

niedziela, 13 marca 2016

Dziennik

Napiszę dlaczego akurat ten "Dziennik".
Jak jestem w u mojej mamy, to czytam zupełnie inne rzeczy niż u siebie.
U siebie chętnie biorę literaturę  ze zwrotną akcją, sensacją, z zagadką kryminalną, i dopiero, gdy pomiędzy ziarenkami piasku w oczach dobrnę do słowa "koniec" to kończę  (jeżeli mam taką fanaberię).
Natomiast u mamy korzystam z innych gatunków literatury;  teraz z odcinkowej literatury wspomnieniowej.
Książki bez akcji,  do czytania spacerkiem, do skończenia w dowolnym miejscu, i do powrotów do niej bez gwałtownego bicia serca. Jednak z przyjemnością.
Szkoda bardzo, że nie znam w ogóle twórczości Mariana Brandysa.
Data pisania Dziennika łączy się z rozpoczęciem publikacji znanego cyklu historycznego "Koniec świata szwoleżerów", może później korzystając z tego zaciekawienia przyjrzę się szwoleżerom. W tej chwili przyjrzę się co najwyżej szwoleżerowi namalowanemu przez Wojciecha Kossaka.
(i  wrócę wspomnieniem do mojej idolki Magdaleny. A konkretnie do nazwiska: Kossak:))
"Szwoleżer Gwardii Polskiej" Wojciech Kossak

Nadeszła pora na tragikomiczną historię o psie profesora Juliana Aleksandrowicza.

"Tragikomiczną historię o psie bokserze profesora Aleksandrowicza opowiadała Halina.
Najpierw psa bardzo rozpieszczali.
Z sobą mogli się kłócić, ale do niego przemawiali łagodnie, słodko, czule.
Później bokser coś zbroił. Oczywiście o biciu nie było mowy, ale zastosowano metodę psychologiczną.
Każdy, do kogo pies podchodził, zamiast pieścić go jak dotychczas, robił mu gorzkie wyrzuty: fe, jak można tak postępować itp.
Pies podszedł do pana, do pani, do syna państwa, do starej służącej.
Wszędzie to samo.
Za którymś razem dostał padaczki.
Co się później działo w tym domu ludzi najlepszych, ale trochę zwariowanych, łatwo się domyślić. Mało do reszty nie zwariowali.
Na szczęście pies wyzdrowiał, była to tylko histeria.
Teraz  eksperymentów wychowawczych już nie przeprowadzają."


"Dziennik" 1972  - Marian Brandys


Ta historia przypomniała mi podobną.
Rodzice nauczyli małą córkę wypełniać pełnoetatową i pierwszoplanową rolę swojego słońca i księżyca. Aż kiedyś pojechali gdzieś z tą córką, a tam była inna dziewczynka, wtedy ich własna córka dostała napadu histerii i wysokiej gorączki.
I ta historia również szczęśliwie się skończyła, wystarczyło usunąć z widoku tamto dziecko.
Czy ktoś to słyszał, do czego doprowadza nadmierne rozpieszczanie psów i dzieci?

czwartek, 10 marca 2016

Kopiuję

Z okazji przedwczorajszego Dnia Kobiet i dzisiejszego Dnia Mężczyzn
.........................................................................................................
życzę wszystkim paniom, żebyście łączyły swoje życie z takimi panami, którzy oprócz tego, że będą was kochać i szanować, to będą podzielać wasze zainteresowania i wartości (albo przynajmniej żeby ich wartości od waszych nie różniły się niebotycznie), żeby troszczyli się o was więcej niż wymagane minimum, a wy za to nie opuścicie ich emocjonalnie (ani dosłownie) i zawsze będziecie miały ochotę iść za nimi wszędzie, a nie tylko na gorącą zaimprowizowaną randkę.
...........................................................................................................

Właśnie taki prezent chciałam dla was znaleźć w sieci i znalazłam!


Od was samych zależy, czy będzie słońce na waszym niebie, wystarczy tylko pociągnąć palcem w prawo!

A u mnie dzisiaj krótkie przedstawienie pt ."Kopiuję z Pinterestu"

Kopiuję taki koszyk:


Gdy go zobaczyłam, to natychmiast pomyślałam o moich wiernych czerwonych pelaśkach, że tak ładnie kwitną całe lato, a sterczą od wieków w tym samym terakotowym korytku; miłą odmianą byłyby, gdybym je wstawiła w oryginalnie gałązkowe koszyczki.

Do zrobienia takiego prostego koszyczka potrzebne są:
Żywopłot.
Ostry sekator.
Sznurek gruby i sznurek cienki (bo urodziwiej wygląda koszyczek, którego elementy są łączone dwoma rodzajami sznurka; ja najpierw wzięłam tylko cienki, i nie pomyślałam nawet, że to aż taki feler. Więc poprawiłam grubym).

Wykonanie:
- Nacięłam gałązek z żywopłotu.
- Poprzycinałam je sekatorem na krótsze patyki.
- Związałam w taki sposób sznurkiem, żeby wyszedł koszyczek identyczny jak na obrazku.
- Potem do dołu doczepiłam górę, czyli pałąki.
- Całość pomazałam na biało. (Z rozpędu, bo jak zobaczę białą farbę, to działam jak  hipnozie. Nie wiem dlaczego, w tym wypadku może po to, żeby z gałązek żywopłotowych zrobić brzozowe).

Tak się prezentuje mój prototyp koszyczka odgapionego z Pinterestu:

 


 
Uwaga techniczna:  pałąki trzeba łączyć od dołu, od pierwszego krzyżowania, a nie doczepiać na końcu, tak jak to ja robiłam. Bo myślałam, że będzie prościej, ale nie było.

Życzeń w Dniu Kobiet Wam nie złożyłam, bo trochę zapomniałam...
ale przecież rękodzielniczki są szczęściarami bez wszystkich tych życzeń.
Bo dzięki rękodziełu przebywają bez przerwy na wielkim placu zabaw!!!
 
 
 
 
 

niedziela, 6 marca 2016

Kto umie czekać, wszystkiego doczeka

Dookoła pełno konkretnych dowodów o gotowości operacyjnej na przyjęcie wiosny.  Marcowe powietrze (na tyle chłodne, że widać oddech) niesie całą gamę wiosennych zapachów (spalonych suchych liści i wzruszonej mokrej ziemi), a to wszystko jest skąpane w szerokiej smudze słońca.
Służby miejskie z zapałem sprzątają ulice.
Później, gdy wtargnie wiosna, to z bezpiecznej odległości trzeba będzie serdecznie pochwalić zimę, bo w tym sezonie nie dokuczyła mocno, przynajmniej w moim powiecie.

Tak mnie coś rozbawiło, że utrwaliłam to zdjęciem.
Pan, który czyści i odsłania krawężnik między chodnikiem a trawnikiem, co jakiś czas zostawia nieodpicowany odcinek, ciekawe dlaczego?
Szkoda, że nie dopytałam się, ale w moim pobliżu nie było nikogo, kto mógłby udzielić odpowiedzi.
Pobiegłam jeszcze zrobić zdjęcie cudu wiosny, czyli zielono-białej kępce wbitej w gołą ziemię.  Dopiero w domu zobaczyłam na ekranie telefonu,  że w tej biało-zielonej kępce jest skaza (jak na niektórych diamentach),  czyli pet (resztka tytoniu w bibułce:))

Teraz fajne zdjęcie z sieci, które może być pomysłem na pożegnanie zimy, ale tylko wtedy, jeżeli dysponujemy śniegiem, z którego ona się musi przed nami wyłonić jak Wenus z piany. 



I pożegnanie: wcale nie trzeba całować ją w lodowate usta, można cmoknąć w powietrzu.
Ale objąć trzeba bezwzględnie, przybijanie żółwika nie wchodzi w grę:))
My ją tylko pożegnajmy, ale to do niej należy rzecz najtrudniejsza:  odejść naprawdę i nie wracać przez jakieś osiem miesięcy.
(Nożeż, znowu literatura miała rację: "Kto umie czekać, wszystkiego doczeka" , Romeo i Julia)

piątek, 4 marca 2016

Basiu, powiedz Tomkowi

"Siedzieliśmy wszyscy przy stole - ojciec, matka, babcia i ja;
ojciec przerywał pełną skupienia kulinarną ciszę i zwracał się do żony, najczęściej zaczynając od: "Basiu, powiedz Tomkowi."
- Basiu, powiedz Tomkowi, żeby nie zastawiał rowerem wjazdu do garażu.
- Sam mu powiedz, przecież siedzi obok ciebie.
- Tomaszu, twoja matka mówiła, żebym ci powtórzył..."

To jest  następny urywek z książki "Awantury na tle powszechnego ciążenia" Tomasza Lema.
Gdy pierwszy raz wzięłam w swoje ręce tę książkę to od razu zajrzałam do netu, żeby przeczytać coś o jej autorze Tomaszu Lemie; i trafiłam na wywiad, którego udzielił "Gazecie Wyborczej". A potem okazało się, że w wywiadzie dziennikarz pyta Tomasza właśnie o : "Basiu, powiedz Tomkowi".
W wywiadzie jest jakby dokończenie tego wątku, więc wklejam wypowiedź Tomasza:

"Mój ojciec tak był przyzwyczajony, że porozumiewa się za jej pośrednictwem, że robił to nawet gdy dana osoba przebywała w tym samym pomieszczeniu.
To działało zresztą w obie strony, ojciec tak często pochłonięty był swoimi myślami, że nie słyszał, co się do niego mówi.
I co gorsza, tak jak konstruktor Trurl w swoich maszynach symulował różne osobowości, tak samo mój ojciec miał w głowie algorytmiczne modele swojej rodziny.
Wiedział mniej więcej, co kto może powiedzieć i miał na to przygotowaną jakąś wymijającą odpowiedź.
Tak więc nawet zadanie ojcu pytania i uzyskanie odpowiedzi wcale nie oznaczało, że rzeczywiste porozumienie zostało nawiązane.
W ważnych sprawach zwracaliśmy się więc do ojca pisemnie."
źródło

Zastanawiam się, jak to jest mieć w domu kogoś tak odjechanego. Z pozycji syna łatwiej (Tomasz napisał, że ojciec był "dziecinny"), ale żonę to musiał mieć wyjątkową.


Stanisław Lem z synem Tomaszem. Tomasz teraz jest fizykiem i tłumaczem.

A na zdjęciu poniżej Stanisław Lem z żoną Barbarą  i psami w słoneczne  popołudnie przed swoim domem.
Widać, że fotografia niepozowana, i że nawet ich psy celebry nie lubią; jeden ostentacyjnie odwraca łepek (bo słucha kazania), a drugi idzie schować się za wiklinowy fotel, na którym siedzi jego pan.

Okrutnie lubię wiklinowe komplety w ogrodach. Lubię tak bardziej wizualnie; będąc u kogoś siedziałam na takim podobnym  krześle i przy każdym moim ruchu wiklina trzeszczała, co niestety było żenujące, bo wyszło na jaw, że nie umiem siedzieć nieruchomo.
Oczywiście własna wiklina w ogrodzie to co innego, może skrzypieć, a że ładna, to i skrzypienie ładne.

środa, 2 marca 2016

Awantury na tle powszechnego ciążenia

Początek marca, chyba wiosna?

Wiosna-niewiosna,  trzeba przyznać, że na garnku marcowym już trochę drży pokrywka...
Milusie szare kotki na maleńkim drzewku.
Wczoraj pstryknęłam telefonem.

Zastanawiałam się chwilę, o czym zrobić jakiś krótki, pierwszy w tym miesiącu wpis.
Pochwalę książkę.
Zaczęłam "Awantury na tle powszechnego ciążenia", Tomasz Lem  opowiada o swoim ojcu Stanisławie Lemie.
Oto jej urywek, anegdotka.

"Lata 60. ubiegłego wieku.
 Jak co dzień ojciec zawozi matkę do pracy, zostawia samochód na parkingu i wyrusza do delikatesów uzbrojony w awośkę - torbę na zakupy, którą nosiło się na wszelki wypadek.
Tymczasem z powodu awarii sprzętu lekarzy odsyłają do domów.
Matka odnajduje samochód i siada na przednim siedzeniu.
Ojciec wkłada zakupy do bagażnika i, nie zauważając żony, zasiada za kierownicą.
Basia, początkowo oburzona, siedzi cicho.
Wyjeżdżają z parkingu - Basia czuje narastające zaniepokojenie.
Gdyby się znienacka odezwała, Staszek mógłby się przestraszyć i spowodować wypadek.
Samochód zatrzymuje się na światłach.
Zamyślony mąż z nudów myje spryskiwaczem szybę, rutynowo oblewając czekających na tramwaj.
Zaczyna się rozglądać.
Jego wzrok zatrzymuje się na wykładzinie podłogowej po stronie pasażera.
Dostrzega tam czyjeś nogi. W damskich butach i rajstopach.
Z oczami wielkimi jak spodki:
- Basiu, co ty tu robisz? Przecież jesteś w pracy!"


Taki był ten pisarz orbitujący na odległych galaktykach.
To czytam dalej.