niedziela, 29 maja 2016

Zasłona

1.
Dla tych, którzy planują powieszenie w oknach zasłon niebieskich, turkusowych,  lub coś w tej gamie, mam ważną radę, żeby jeszcze się powstrzymali i przeczytali tę oto przestrogę :

"Wiele lat temu kupiłam sobie śliczne turkusowe zasłony.
Gdy zobaczyła je moja mama, natychmiast przypomniało jej się powiedzonko Pawłowej - przekazywane przez innych, bo przecież gdy weszła do rodziny, Pawłowa już dawno nie żyła - "niebiescy materiałowie lubieją pełzać".
Oznaczało to tyle, że niektóre tkaniny szybko blakną.
Myślałam, że to zawracanie głowy, ale faktycznie, mniej więcej po roku zasłony od strony okna z turkusowych zmieniły się w bladoniebieskie."

("Pra" Ludwika Włodek.
Pawłowa wiele lat była kucharką i pełnoprawnym członkiem rodziny Iwaszkiewiczów)

Niebiescy materiałowie naprawdę lubieją pełzać,  zaświadczam. W kuchni na półce jakiś czas leżała ciemnoniebieska serwetka, półka nie była wcale nie naprzeciwko okna, ale dość blisko. I mimo, że koty często na niej polegiwały, to jednak nie dość często, bo na awersie równiutko po całości serwetka wyblakła. Potem przełożyłam ją na rewers, który wyblakł identycznie. Ponieważ serwetka nie miała już trzeciej strony, więc kariera serwetki jako ozdoby dramatycznie została przerwana. Nawet koty niewdzięcznie o niej zapomniały, żadne nie zamruczało nad ogołoconą półką: gdzie jest ciemnoniebieska serwetka? co z tego że wypłowiała?

2.
Znalazłam  taką książkę: "Podróże do Polski" Jarosława Iwaszkiewicza.
Jest to opowieść z wątkami autobiograficznymi o podróżach po Polsce, której już nie ma. Dla nas współczesnych niezwykły to świat, niezwykła książka.
Potem wyjaśni się dlaczego muszę najpierw powiedzieć: że nie czytałam "Ziemi obiecanej" Reymonta, ani nie oglądałam jej wspaniałej podobno ekranizacji, której autorem jest Wajda. Okazuje się, że nie ma tego złego,  obejrzę sobie po przeczytaniu tego, co o tamtej sprzed ponad stu lat, dawno minionej Łodzi napisał Iwaszkiewicz. Choćby w takim fragmencie (między innymi):

"Rok 1911 był rokiem największej "prosperity" dla przemysłu łódzkiego, wszystkie fabryki szły  pełną parą, wytwarzały setki tysięcy metrów materii, najbardziej tandetnych, które szły na sporządzenie najtańszych ubrań dla całego południa Rosji i Kaukazu.
To, co ujrzeliśmy z tego wzgórka na szosie za Nowosolną, wyglądało upiornie.
Dosłowny las kominów, które - wszystkie - dymiły czarnym, gęstym dymem.
Był to gorący lipcowy dzień i dym nie rozwiewał się w powietrzu, ale tworzył wielki czarny obłok nad miastem, które tu wydawało się zupełnie szare i jakby pokryte gęstym welonem.
Kiedy zbliżyliśmy się do miasta, zaczęliśmy rozpoznawać jego koszmarne szczegóły.
Panowała jakaś letnia epidemia.
Spotykaliśmy co krok wozy żałobne, najczęściej z dziecinnymi trumnami.
Opowiadałem kiedyś o tym Wajdzie - i wprowadził on te wozy z trumienkami do swego filmu "Ziemia obiecana".
Tylko że ja, gapa, zapomniałem mu powiedzieć, że te dziecinne trumienki były albo niebieskie, albo różowe.  ... Do dziś dnia tkwią mi w oczach owe kolorowe dziecinne trumienki."



3.
Zupełnie tego nie planowałam, nie szukałam takich fragmentów, zaznaczyłam je bezmyślnie jako ciekawostki, jak zawsze od sasa do lasa, a tymczasem...
Pierwszy temat był o zasłonie.
Drugi temat o małych trumienkach.
Trzeci będzie powiązany z poprzednimi, gdyż zarzucam zasłonę na swój blog,  choć jednak nie układam go w różowej trumience. Jedynie nie będę tak często jak dotychczas robić wpisów,  nie znaczy to jednak, że rzadsze wpisy będą od razu lepsze i mniej miałkie,  niestety jest to całkowicie niewykonalne.

Z okazji niedzieli życzę wszystkim pięknej niedzieli!

U nas chmurzy się, wieje i drzewa kołyszą się jak bukiety.

poniedziałek, 23 maja 2016

Opowieść o rodzinie

 Kawa zaparzona z przepisu babci Iwaszkiewiczowej:


 

"Jedyną potrawą, jaką babcia umiała zrobić, był sos cumberland.
I parzyła świetną kawę.
Zawsze pod namiotem albo w podróży, wszędzie gdzie nie mam ekspresu, posługuję się jej przepisem.
Do garnuszka wlewam zimną wodę i na każdą filiżankę wsypuję dwie kopiaste łyżki kawy.
Gotuję na małym ogniu, póki się nie podniesie.
Wtedy na chwilę odsuwam z ognia.
Kawa musi się podnieść trzy razy, ale nie wolno jej zagotować."

Mimo, że jest wieczór, postanowiłam według tego łatwego przepisu przyrządzić sobie kawę.
Upiłam mały łyczek, cyknęłam zdjęcie, ...potem wybulgotałam pachnący aksamit do ostatniej kropelki, jest naprawdę smaczna. (Prosty komplement - naprawdę  smaczna - serwuję jako kompletna ignorantka kawy).
Dopiero teraz po wklejeniu tego zdjęcia zauważyłam, że na czarnej tafli w filiżance odbił się witraż, który wisi w moim oknie. A postawiłam filiżankę na parapecie dlatego, żeby fotka miała naturalne światło dnia, bo dzień już powiedział: do zobaczenia jutro, i tylko przy oknie było jeszcze jasno.

Autorka książki "Pra" Ludwika Włodek jest prawnuczką Jarosława Iwaszkiewicza.
Piękna dziewczyna,  i podobna do pradziadka (Jarosława), mają takie same jasne oczy. (super ma kolczyki)


(A oto pradziadek Jarosław; ciekawe, czy Ludwika okaże się tak samo zdolna literacko jak on, bardzo prawdopodobne! co stwierdzam będąc w trakcie czytania jej fascynującej opowieści, bo taką jest "Pra")

Na marginesie. Przypomniałam sobie anegdotę o Jarosławie Iwaszkiewiczu, której nie ma w tej książce; całkiem niedawno gdzieś ją przeczytałam, i okazała się tak jakby preludium, bo zaraz potem dostałam do czytania "Pra".
Anegdotę opowiadam własnymi słowami.

Przyjechała do Warszawy z wizytą królowa Belgii Elżbieta. Jako prezes Związku Literatów Polskich po Warszawie oprowadza ją Jarosław Iwaszkiewicz. Zwiedzają również kościoły. W pewnej chwili królowa pyta:
- Czy pan jest wierzącym czy komunistą?
- Katolikiem jestem wierzącym, ale niepraktykującym.Komunistą niewierzącym, ale praktykującym.

Koniec anegdoty.

W książce przeczytałam, że babcia Marysia (córka Jarosława) opowiadała autorce, co było, jak z wizytą do Iwaszkiewiczów miał przyjść zaprzyjaźniony ksiądz. Wtedy Jarosław po całym domu rozstawiał  figurki i medaliki z Leninem. O co babcia strasznie się gniewała.

 
Wydaje mi się, że niedługo zostanę fanką Jarosława Iwaszkiewicza. Wstrzymam się do czasu aż zapoznam się cokolwiek z jego twórczością, bo w tej chwili mogę tylko poszczycić się dawno czytaną "Sławą i chwałą", którą każdemu polecę, bo to wspaniała powieść i nie mogłam się od niej oderwać. (To było w czasach, gdy czytywałam pod ławką w klasie,  czasem bywało groźnie, ale czego się nie robi, żeby przetrwać nudną lekcję,  dobra literatura zawsze trochę usprawiedliwi winowajcę; złą literaturą nie będę się chwalić:))

piątek, 13 maja 2016

Na kwiaty

Sezon na choinki bożonarodzeniowe daleko za nami, ale sprytna rękodzielniczka (ja) o innej porze roku też wykorzysta wzornik na choineczkę do prostej produkcji.  Świątecznej, ale innego rodzaju. 
Było tak.
Pewnej narzeczonej zamarzyły się koszyczki do ozdoby ławek na uroczystość ślubną w kościele. Sprytna rękodzielniczka od razu sobie przypomniała, jak się takie rożki na kwiaty plecie: plecie się wiklinową choineczkę, odwraca ją do góry nogami i wkłada do środka kwiaty.
Wiesza się taki koszyczek tam, gdzie potrzeba, na ławce w kościele lub gdziekolwiek, choćby na jakimś płotku w słońcu,
 :
albo na jeszcze innym płotku w cieniu,
 :
albo serwuje "na bogato" z dwoma sercami wykonanymi spontanicznie przez rękodzielniczkę, bo tak ją wzruszyła historia miłosna narzeczonej i narzeczonego, że ręce same się wyciągnęły i podwiesiły serca pod koszyczek.
 :
Teraz intymne zdjęcie rożków tuż po malowaniu, gdy schną w ustronnym i przewiewnym miejscu.
(w klamotniku za domem).

A ta miłosna historia to taka, że kolega zakochał się z wzajemnością i żeni się z dziewczyną z Ukrainy. Śliczną, miłą, mądrą, młodszą sporo od niego (on twierdzi, że o 5 lat, ale może zapomniał postawić jedynkę przed tą piątką:))
Czekoladki i kawę, prosto z Ukrainy, dostałam od narzeczonej za obietnicę, że zrobię koszyczki.

Czekoladki od razu otworzyłam na poczęstunek, potem i tak je sama zjadłam (albo wypiłam:))

A w ogóle to oburzyłam się na narzeczonych za ten pomysł (kawa i czekoladki), bo jak mogłabym nie zrobić koszyczków na kwiaty? uplotłam je w obiecanym terminie i nie spracowałam się ani trochę, bo każdy, kto z papierową wikliną miał do czynienia wie, że prostszy wzór po prostu nie istnieje, to pierwsze litery w elementarzu wikliniarstwa.

niedziela, 8 maja 2016

Sprzedawca broni

Chciałoby się mieć kołacze bez pracy, oj, chciałoby. Ochota na gigantyczne pieniądze bez wysiłku, poza wysiłkiem wybrania prawidłowych numerów, zawładnęła prawą częścią mojego mózgu i zmusiła do wysłania kuponu. To znaczy trzech kuponów: dwa zakłady na nasze ulubione liczby, a trzeci zakład na chybił trafił.  Jak było do przewidzenia, wszystkie trzy okazały się chybione, stuprocentowo chybione, moja kobieca intuicja na pewno w tym czasie zdecydowała się skorzystać z urlopu, żeby nie uczestniczyć w przedsięwzięciu.
No wiem, pieniądze szczęścia nie dają! ale miałam nadzieję (hehe, moja prawa półkula miała nadzieję, a lewa się z niej śmiała) osobiście się o tym przekonać.


"Pewien mężczyzna udał się do psychiatry ponieważ paraliżował go strach przed lataniem.
Jego fobia zrodziła się z przekonania, że na pokładzie każdego samolotu, do którego wsiądzie, znajdzie się bomba.
Psychiatrze nie udało się wyleczyć fobii, więc odesłał pacjenta do statystyka.
Statystyk postukał w kalkulator i poinformował mężczyznę, że szansa, iż w następnym samolocie, do którego wsiądzie, znajdzie się bomba, wynosi pół miliona do jednego.
To nie usatysfakcjonowało mężczyzny przekonanego, że to właśnie on wsiądzie do tego jednego samolotu na pół miliona.
Tak więc statystyk ponownie postukał w kalkulator i powiedział: "no dobrze, czy czułby się pan bezpieczniej, gdyby szanse wynosiły jeden do miliona?"
Mężczyzna powiedział, że oczywiście czułby się bezpieczniej.
W związku z tym statystyk powiedział: "Szanse, że na pokładzie następnego samolotu, do którego pan wsiądzie, znajdą się dwie bomby podłożone przez różne osoby wynoszą dokładnie dziesięć milionów do jednego".
Mężczyzna sprawiał wrażenie zdezorientowanego i zapytał: "Wszystko pięknie, ale w jaki sposób miałoby mi to pomóc?"
Statystyk odparł : To bardzo proste. Niech pan sam zabierze bombę na pokład."


Jest to fragment powieści sensacyjnej  "Sprzedawca broni" - Hugh Laurie.

Napisał ją w 1996 roku, zanim został dr. House'm.
Gdyby nie nazwisko autora, to nie zdecydowałabym się na tę książkę, bo okładka wydała mi się w męskim typie, nie byłam pewna, czy lubię takie książki. Okazało się, że lubię!
 Akcja była początkowo zawikłana, lecz osoba głównego bohatera (naprawdę nie miałam takiego zamiaru, ale bezwiednie dr House wcielił mi się w postać Toma Langa) nie pozwoliła przestać czytać, a ów główny bohater Tom Lang jest jakby Jamesem Bondem (same gwiazdy na tym firmamencie), ale cudownie  nieidealnym Jamesem Bondem. Tak,  jest to książka trochę w angielskim klimacie, lecz bez flegmy, z ciekawymi  kryminalnymi wątkami, i jest spory wątek terrorystyczny, ale tamtego terroru sprzed dwudziestu lat, bo w temacie terroru świat, niestety, bardzo poszedł do przodu w naszym XXI wieku.
Czyta się wspaniale i często wybucha się śmiechem,  nie potrzebuję nic więcej.

Jaki zdolny chłopak z tego  Hugh Laurie'go,  pisarz, aktor, a ponadto jest jeszcze cenionym  muzykiem, śpiewa i gra na wieku instrumentach.
Mój patriotyzm w tej chwili przeszukuje pamięć, czy my mamy takich polskich ludzi renesansu... na pewno mamy, tylko w  nocy słabo kumam i nie mogę sobie przypomnieć.

wtorek, 3 maja 2016

Będzie

Będzie, ale nie taki sam.
Myślałam, że uszyję, ale że nie od razu!
Jednak potem sobie przypomniałam, że trzeba natychmiast wskoczyć na konia po upadku, bo inaczej przepadło. (No bo ja strasznie byłam upadnięta po tym incydencie..:)) Gdybym zrezygnowała, to już sto koni by mnie nie zaciągnęło w stronę parawanu.
Tamten stracony parawan miał mnóstwo zalet... a właściwie jedną, ale największą: był ładny.
Jako niezupełnie dokończony produkt został obrzydliwie zniszczony poprzez podrapanie, podeptanie i wyleżenie. I to wszystko w ciągu małych trzech godzinek....,jak wychodziłam, to zespół niszczycieli zbierał siły w ukryciu, a potem natychmiast przystąpił do zmasowanego ataku, do chwili aż parawan przeszedł do historii.
Zanim skrystalizowało się we mnie postanowienie, że wracam do punktu wyjścia (kiedy miałam puste ramy po starym płotku i pomysł, żeby z niego zrobić szmaciany parawan), doświadczyłam wszystkich etapów utraty tego paseczkowego, wesołego, ślicznego, który miał być oryginalnym urodzinowym prezentem.

Wtedy w pierwszej chwili doznałam paraliżującego szoku, że moje cacuszko, nad którym ślęczałam całą noc leży sponiewierane, a na nim stłoczone wielkie potwory przyodziane w kolorowe futra (plama słońca, na niej wielobarwny parawan, na nim puchate zwierzęta (jeden szorstkowłosy), no obrazek do hardhorroru:))

Potem pomyślałam: nie, to niemożliwe, chyba mi się śni! (ale to nie był sen).

Następnie odzyskałam głos (bo na czas dwóch poprzednich etapów go straciłam) i wrzasnęłam jak trąba jerychońska, bo zatrzęsła mną złość za sponiewieranie ślicznego parawaniku.

Potem opanował mnie smutek, bo sobie uświadomiłam, gdzie ten gniew powinnam skierować,... ku sobie, no taka nieprzyjemna sytuacja:))

Wreszcie nastąpiła akceptacja, ale prawdziwa to dopiero na drugi dzień rano:  znów było wolne, słońce świeciło, parawanu co prawda nie było, ale dwa dni wcześniej też go nie było i jakoś żyłam. To będę żyć dalej!

Wyciągnęłam swoje materiały, pasków w kłębkach miałam za mało, żeby powtórzyć poprzedni wyczyn, i z tego co było zaczęłam szyć parawan!
 :

Wystawiłam go tylko do zdjęcia.
Z pewnością ani na chwilę nie zostawię go sam na sam z niewiniątkami, co mają słodkie pyszczki, a za pyszczkami kryją się dzikie bestie, które tylko dybią na okazję. Czyli na parawan, żeby się po nim wspinać, przewrócić, wyczochrać pazurami, a potem zaprosić resztę towarzystwa na wyszukaną drzemkę.

poniedziałek, 2 maja 2016

Nie będzie parawanu

Przysłowia są wymyślane po to, żeby ludzie się dowiedzieli co im zagraża. "Nie chwal dnia przed zachodem", czyli nie chwal! Pochwaliłam.
Pochwaliłam parawan, i wywołałam wilka z lasu. Łatwiej mi wyznać, że wywołałam niż to, że wykazałam niefrasobliwość. Wczoraj wystawiłam parawan do zdjęcia i już go nie schowałam, tylko tak stał przed domem. A, ..naprawdę to podobał mi się, mimo, że nie skończony, no i chciałam jak najprędzej ruszyć z robotą, póki był wolny dzień.  Ten parawan miał być prezentem na urodziny, wiem, że by się podobał i że pasowałby. 
No więc wyjechałam przed wieczorem, wróciłam po niecałych trzech godzinach i ....parawan w dalszym ciągu był przed domem, ale przewrócony, a na jego środku leżało rozciągniętych kilka kotów i kilka psów, jak w kojcu.  Zatknęły na cudzym parawanie swoją flagę tuż przed Dniem Flagi,  takie mam uświadomione zwierzęta, hehe.... Przegoniłam je z "kojca", lecz cała uroda parawanu, jego śliczne paseczki, były poszarpane i brudne. No i na tej poszarpanej i brudnej bazie nie będę kontynuować rękodzieła... Prawdę mówiąc poczucie humoru mnie zawiodło i wcale nie chciało mi się śmiać, za to chciało mi się pozabijać z wyszukanym okrucieństwem wszystkie moje zwierzęta. Całkiem niesłusznie,  bo to nie one zawiniły, tylko osoba, która zapomniała (ja), do czego te wściekłe hordy są zdolne. Potem sobie przypomniałam, że podobno wszystko w życiu ma swój głęboki sens (?); i poza tym dobrze, że zniszczony został jeszcze przed skończeniem, a nie po, bo byłyby dwie noce w piach, a tak to tylko jedna, poprzednia:))
Nie zamierzam już robić parawanu, może kiedyś, ale nie teraz i nie w tej kolorystyce, bo za mało mi zostało pasków. Dobrze przynajmniej, że nie puściłam pary z gęby, jaki szykuję prezent, bo musiałabym opowiadać tę nieprzyjemną historię. Jak to się mówi, mówi się trudno.
I "nauka jest dla żuka:...


A noc wykorzystam trochę inaczej niż planowałam, całkowicie bez parawanu.

Jedno jest pewne, koty i psy won z sypialni! póki mnie jeszcze złość trzyma:))
(PS. rano odpiszę na wczorajsze komentarze).

niedziela, 1 maja 2016

Będzie parawan

Praca nie skończona, ale to dla mnie słaby argument!
Bo i tak pokażę, co wymodziłam, chociaż w ten sposób spróbuję ocucić moje rękodzieło.
Co to będzie?  będzie parawan.
Obecny stan parawanu utknął w połowie drogi.
Z pomyślnymi wiatrami będzie skończony do czerwca.



 :

Dopiero wtedy opowiem jak go robiłam, krok po kroku, i zaprezentuję parawan w pełnej krasie. Pozostała mi do zrobienia plecionka, tzn. poprzeplatanie pasków w pionie, oraz  ogólne wykończenie.

 
Teraz dwa słowa. Rama (jako ramę wykorzystałam stary, bardzo stary płotek) jest wypełniona ostatnim wcieleniem tiszertów, przeważnie tiszertów, pociętych w paski, pozwijanych w kłębki i przechowywanych co najmniej od roku w czarnych czeluściach pudeł.
 (Bo planowałam wypleść dywaniki łazienkowe. Jeden dywanik (i wciąż pozostał jeden jedyniutki) ozdabia łazienkę u siostry i nadal słyszę za niego pochwały! Wszystkie pochwały śmiało biorę za dobrą monetę, bo te komplementy wygłaszają  moi  najbliżsi, a im ostrze krytyki nigdy się nie stępi:)) Dywaniki nie doczekały się seryjnej produkcji, ale kłębki nie zostaną zmarnowane, a wkrótce o parawanie napiszę obszerniej.
Na razie trochę brak mi czasu, idę do kuchni, żeby postać przy garach.

Tymczasem kolejny urywek z Regulaminu kota.

Punkt: Pomaganie,
podpunkt: kuchnia:
- Kiedy nadzorujesz w kuchni gotowanie, usiądź tuż za lewą stopą kucharza.
Nie możesz być widziany i dzięki temu masz większą szansę, ze zostaniesz nadepnięty a nastepnie podniesiony, wygłaskany i przeproszony. 
 :


Za pomaganie nagroda się należy, kotu...i sowie,
to znaczy dwie nagrody!