poniedziałek, 19 grudnia 2016

Idą Święta


"...Ktoś patrzy w mrok,
Ujrzeć chce pierwszą gwiazdkę...
A ona jest w oczach tych,
Co kochają nas..."


Niech w oczach Waszych najbliższych pojawia się błysk i blask, mocny i gorący, zawsze wtedy, gdy na Was patrzą, i niech ta iluminacja trwa w nieskończoność (lub tak długo jak tego pragniecie)
 
A Wasze oczy niech skrzą się gwiazdkami w kierunku tych, co Was kochają.

WESOŁYCH ŚWIĄT! 

DUŻO SZCZEŚCIA I DUŻO PIĘKNEGO RĘKODZIEŁA W 2017 ROKU!
 

Varius Manx "Hej ludzie, idą Święta"
(motto skubnęłam z tej świątecznej piosenki)



Poczekajmy cierpliwie jeszcze kilka dni na coroczny hit:  św. Mikołaj rozpocznie spełnianie naszych życzeń, może zahaczy o zaległe, o które prosimy, prosimy i doprosić się nie możemy. To będzie chwila prawdy, okaże się, co warte afirmację i ten cały Mikołaj, oby, oby, oby:))

czwartek, 8 grudnia 2016

W grudniu po południu

Nasze domowe kotki stanowczo odmawiają przebywania w pięknej budce z prawdziwej wikliny, którą dostały w kiedyś w spadku; ignorują przygadywanie, że oto fajna budka się marnuje, podczas gdy one wylegują się byle gdzie,  a głównie tam, gdzie właśnie człowiek ma chęć przysiąść.  I to nie tylko teraz: w grudniu po południu, ale o każdej porze dnia, miesiąca, a nawet roku.
Jednak, gdy plecie się budka gorsza i mniejsza, ale dla obcego kotka, to zmienia się naszym domowym kotom optyka, wtedy pokazują ostentacyjnie, że chętnie zamieszkałyby w fajnej kociej budce, a to jest ta fajna. 

Budka (w budowie) ma być posagiem dla kotka o imieniu Timorek, który święta spędzi już nie w azylu, lecz w swoim nowym domu z nową rodziną.


Jakiś czas temu zarzuciłam metodę wpisywania tu urywka książki aktualnie czytanej, chociaż sprawiało mi wielką frajdę wynajdywanie takiego urywka. Jednak najpierw przez jakiś czas czytywałam książki głównie z telefonu, którą to metodę podpowiedziała mi Jakatya, a był to znakomity sposób czytania w trakcie sprawowania urzędu nocnego detektywa.
Potem już było z górki, nawet jak czytałam papierowe książki, to bez objawienia, że coś się nadaje do przepisania na bloga. Aż do teraz.
Jest taki autor, którego książki są pigułkami szczęścia.  Do łykania wtedy, gdy we własnym życiu nie ma się z czego śmiać, kiedy utrzymywanie uśmiechu wywołuje ból mięśni twarzy, gdy książka jest bezpiecznym schronieniem, a nie podnietą i wyzwaniem, którą można się otulić jak pledem. Kilka lat temu rolę ciepłego kocyka pełniły dla mnie kryminały Agathy Christie. Książki Kornela Makuszyńskiego też mogą być takim schronieniem, a oprócz tego są absolutnymi pigułkami szczęścia.
W "Kartkach z kalendarza" natrafiłam na fragment pasujący do naszej aktualnej kartki z kalendarza, gdzie napisane Grudzień, więc zdmuchnęłam z bloga kurz i przepisuję jeden uryweczek:

"Wewnątrz biednych domków było jednakże gorąco, gdyż radość buchała wielkim żarem.
Dawano sobie podarunki, pośród których najcenniejszym bywała para skarpetek zrobionych na drutach przez jakąś babkę.
Był to szczyt wspaniałości, bogactwo niezmierne.
Skarpetki zrobione były zawsze "na wyrost"; w jedną z nich można było włożyć od razu dwie nogi.
Może dlatego chowano je nazajutrz do rodowego skarbca, aby je wydobyć znowu za rok, na Boże Narodzenie.
Trudno... Roztropna mądrość biedoty nie mogła dopuścić, aby synalek w nowych skarpetkach puszył się ponad stan i aby okrężną drogą - poprzez nogi - przewróciło mu się w głowie....
Raz jeden w życiu otrzymałem dość biedną gwiazdkę: przyrzeczenie, że dostanę skarpetki... Jakoś do tego nie doszło."

Okładka książki Kartki z kalendarza
Nie istnieją  tabletki tak dalece idealne, żeby nie aktywowały się niepotrzebne reakcje, z tymi też można doznać działania ubocznego: od czasu do czasu trzeba strzepać z rzęsy gorzką łzę.

Zaplanowałam ten post w grudniu po południu,  popołudnie dawno minęło, ale niestety, "w grudniu wieczorem" nie brzmi tak dobrze jak "w grudniu po południu".
Grudzień trwa i dobrze się ma.

piątek, 11 listopada 2016

Egocentryzm kotów

O kotach krąży plotka, że są egocentryczne, a radykaliści nawet powiedzą,  że kot to jest wilk w owczej skórze. Chciałabym pokazać, że wcale tak nie jest, a za wzór podać Małą Mi.
Już dawno wiedziałam, że Mi posiada rozbudowany gen współodczuwania i ma gorące serduszko, a nie dzwoneczek blaszany w kształcie serca.
Później powrócę do tematu, bo nie będę zaczynać wywodów od końca, ale już wstępnie ogłaszam dobre słowo o dzielnej Małej Mi na wypadek, gdybym potem zapomniała albo zagubiła się w chaosie zdań i spraw.
Nadmieniam, że na temat psów nie mam żadnej prawdy objawionej do zakomunikowania.

Z innej beczki z krótkim wstępem.
Prowadzę monotonny i silnie uporządkowany tryb życia; wręcz nie znam nikogo, kto ma tak aptekarsko wyliczony czas, dla pewności dokładnie rozpisany na kartce (znam,  moja siostra), wydawać by się mogło, że nie ma miejsca na zdarzenia improwizowane, a jednak gdy przeznaczenie wkracza do akcji, to wszystko ma prawo się zdarzyć.
Przeznaczenie wkroczyło do akcji na parkingu pod sklepem. A raczej wkroczenie to odbyło się już poza parkingiem, przy wyjeździe na ulicę. Dwa metry przed moim autem jechał samochód. Na zakręcie spod maski coś mu wypadło całkowicie ignorując działanie siły odśrodkowej,  niczego się nie przytrzymało, a wypadając rozbłysło perłowym światłem jak jakaś perła i poszybowało na pobocze w krzaki.
Natychmiast zatrzymałam się i pobiegłam z latarką szukać tej perły.
I znalazłam: malutką, okrąglutką i upaćkaną.
To był schyłek października, ciemno i zimno, pod maską tamtego eleganckiego auta była półka, a na niej grzało się perłowego koloru kocie dziecko, dzieweczka.
Zawinęłam ją w kocyk i zabrałam do domu.




 :

W domu znów rozbłysła jak perła, tym razem w koronie. No i bardzo się przestraszyła tej korony agresywnej i kudłatej: z łbów psich, kocich i człowieczych. Wtedy dała dyla do mysiej dziury, tzn. mysiego wygodnego apartamentu pod klucz nie objętego na razie przez mysią rodzinę b.dobrze sytuowaną. (no co? tylko w ten sposób mogą się zwrócić koszty utrzymywania pustostanu).


 :
Kudłata korona uformowała się w podgrupy i oddaliła, co pomogło dzieweczce szybko otrząsnąć się z szoku, i dobrze,  bo pilna praca czekała; można sobie być w szoku po pracy albo przed, a nie w trakcie.
Szybko się dzieweczka dowiedziała, że nie ma nic za darmo; się mieszka, się pracuje.
Na szczęście pracą zajęła się bez przykrości, robotna gadzina...

 :

i mądrutka, bo już wie, że do wypoczynku najlepiej nadaje się kanapa, gdy jest rozłożona.

 :
Na połówce kanapy wypoczynek jest połowiczny.
A teraz pokażę, chociaż żadne cudo, ale pokażę, bo wyplotłam z pomocą tej zdolnej dzieweczki dwa koszyczki. Jak zapał jej nie minie, to sama bez mojej pomocy będzie wyplatać, muszę tylko udostępnić jej rurki, a nie chować do szafy, jak do tej pory.

Koszyki to zamówienie od koleżanki..
Biały, muśnięty na czarno i polakierowany. Osłonka na kwiat.

 :

Dzieweczce bardzo podobały się wszystkie sploty i nawet poprawiała po mnie, bo nierówno  plotłam.
 :
Tacko-osłonka na kwiat.
Oba koszyczki wywołały uśmiech zadowolenia zamawiającej, a że w listopadzie uśmiechy zadowolenia są cenne, więc koszyczki się sprawiły.

Wracając do Małej Mi - quiz pt.:
Czy Mała Mi ma gorące serduszko?

a/
Mała Mi dołączyła do Ludzi Przeciwko Myśliwym i stanęła na ich czele, bo polowania się brzydzi jak rzadko czego.

b/
Mała Mi zrezygnowała z noszenia futra na rzecz sztucznego kożucha bez podpinki.
Tak drastycznie dlatego, bo dotychczas nosiła futro świątek piątek, nawet latem.

c/
Wydrapała pazurem "Mała Mi ma gorące serduszko", to chyba ma.

d/
Czule zaopiekowała się perłową dzieweczką.

e/
Kimś innym czule się zaopiekowała.



Odpowiedź brzmi: e/

Jak się dowiedziałam? spotkałam sąsiadkę od Igorka, która zapytała, czy zgadzam się, żeby Malutka, bo tak nazwała Małą Mi - której geny połączone z genami kota sąsiadki utworzyły Igorka (wciąż jeszcze nie nauczyłam się tłumić bólu wymawiając imię Igor, więc wyobrażam sobie cierpienie sąsiadki) - zamieszkała u niej. A pyta też w imieniu Malutkiej, bo Malutka nie odstępuje jej na krok.
Otóż Malutka przyszła do niej kiedyś, została na noc, leżała z nią główka w główkę i mruczała do rana kołysanki na dobry sen.
Powiedziałam, że tak!  
(aczkolwiek pomoc Mi przy nowym dziecku nie byłaby mi niemiła,... może jednak troszeczkę jest prawdy w tym egoizmie kotów, bo Mi woli wolną chatę u samotnej sąsiadki niż harmider domowy z małym dzieckiem w roli głównej:))

poniedziałek, 10 października 2016

Uśmiechnij się do zdjęcia!

Tegoroczne wakacje nie raziły mnie słońcem, nie moczyły deszczem; zajmowałam się czymś takim, że pogoda mało mnie interesowała, i czymś co wyłączyło mnie ze wszystkiego całkiem i nie do odzyskania.
Kilka obrazków: (naprowadzających lub mylących)

- czy to było nieustanne kąpanie uświnionego dziecka?


- czy to były melanże z eleganckimi koleżankami?


-  czy to były namiętności hazardowe? (szeroko pojęte namiętności!)


Nie! 
Nie było to też żadne rękodzieło, choć oddałabym mu się z namiętnością i bez ograniczeń, bo ta posucha już grozi pożarem i zaraz nie ostanie się z tego lasu nawet jedna żywa gałązka.

Teraz mi przyszło go głowy, że osoby, które mocno rozdzielają światy ludzi i zwierząt,  odmawiając zwierzętom praw zarezerwowanych tradycyjnie dla ludzi, to chyba niech nie czytają tego, co ja tu zaraz wystukam.

Swoją opowieść zacznę od Adama i Ewy: Adamem i Ewą w tym przypadku jest owoc miłości mojej Małej Mi i Pachara sąsiadki.
Miłości-nie miłości,  na świecie pojawiło się dziecko.
Właścicielka kocura Pachara powiedziała, że to dziecko jest miniaturką jej ukochanego Pacharka,  którego duszyczka jakoś wkrótce uleciała do kociego nieba, i to dziecko ukoiło jej ból po stracie kocura.
Ucieszyłam się w imieniu synka Małej Mi, synek dostał imię Igor i serce swojej pani.  Tu na gorąco opisałam pierwsze oszołomienie sąsiadki Igorem.
Szczęście trwało około rok.
W czerwcu dowiedziałam się od sąsiadki, że Igor zniknął. I to nie tylko on, bo w pobliżu zginęły dwa kotki, i dalej też dwa kotki, właściciele rozpaczają lecz wciąż mają nadzieję....
Moja sąsiadka powiedziała, że podejrzewa jednego pana, który nienawidzi zwierząt i na pewno to on eksterminuje koty.
Na moje pytanie:  skąd? dlaczego? jak?  powiedziała, że ona tak czuje, a czuje na sto procent! Była nawet na policji z tym zgłoszeniem, policja jej absolutnie nie zlekceważyła, bo gdy później dzwoniła do dzielnicowej, to usłyszała, że ta osobiście była u tego obywatela, którego wskazała poszkodowana, lecz obywatel się wyparł i wyśmiał.
I tak rozmawiałyśmy sobie.
Lecz po mnie ta rozmowa nie spłynęła jak woda po kaczce, bo po pierwsze i najważniejsze Igor to przecież mój wnuczek (krew nie woda), a po drugie koty mam wychodzące...
Poszukałam kontaktu ze swoją koleżanką wolontariuszką w Towarzystwie Przyjaciół Zwierząt, spotkałyśmy się i zaczęliśmy zastanawiać. Ułożyliśmy listę pytań do tych ludzi, którym zginęły koty. Czy ktoś im ustnie zwracał uwagę, że ich koty chodzą tam, gdzie nie powinny? czy ktoś napisał do nich list na ten temat? lub anonim z groźbą, że jeżeli dalej ich koty będą się panoszyć (nikt tak nie potrafi się panoszyć jak koty), to cośtam.  Itp.
Następnie koleżanka w jedno popołudnie  rozmówiła się z właścicielami kotów i wszyscy kategorycznie zaprzeczyli, żeby były jakiekolwiek skargi. A wręcz przeciwnie, słyszeli, że dzięki kotom nie ma plagi myszy i szczurów. Odrzuciłyśmy teorię, że te koty wszystkie razem są na mega gigancie. Właściciele powiedzieli, że niemożliwe. A jak niemożliwe to niemożliwe.
Szukajmy innego rozwiązania! I znalazłyśmy.  Takie, że musimy powęszyć na posesji u tego pana, którego podejrzewa moja sąsiadka. Nie analizowałyśmy, na co możemy się natknąć, czy na wydrapane pazurem SOS na brudnym okienku piwnicznym, czy na wyprawione kocie futra na hamaku między drzewami, czy na jeszcze coś gorszego?  masakra... ale idąc na włamanie do nienawidzącego zwierząt, nie wyklucza się niczego.
Nienawidzący oczywiście nie miał psa.
Trzymając jak relikwię legitymację TOZu i powtarzając w głowie przygotowaną w razie wu bezsensowną wymówkę o szukaniu kota, wkradłyśmy się na posesję nienawidzącego. 
Wystarczyło przejść kilka kroków i w nią wdepnęłyśmy! w klatkę żywołapkę! a w niej zanęcała wędzona ryba!
Żywołapka to jest klatka z otwartą górą, kot wskakuje zwabiony smakołykiem i wtedy góra się zatrzaskuje!
 "Zabezpieczyłyśmy" klatkę,  znaczy zabrałyśmy, znaczy ukradłyśmy!
Na drugi dzień ja poszłam z otwartą przyłbicą (lecz bez klatki) do nienawidzącego z mową, że wiemy wszystko!  błagałam o litość dla osieroconych właścicieli i obiecałam, że oddamy klatkę, nikt się nie dowie, ale żądamy zwrotu kotów.

Dygresja dotycząca zwrotu kotów. 
Nie napisałam w odpowiednim miejscu, więc piszę teraz. Jedna z tych pań, którym zginął kot (nie jest nią moja sąsiadka) poszła do wróżki ze zdjęciem kota i jego zabawką; wróżka powiedziała, że koty mają silną aurę, więc ona powie, co z jej kotem, czy żyje, czy nie żyje. Kot żyje i jest w promieniu 20 km, głoduje, ale żyje! Pani od kota bardzo chciała, żeby to była prawda, ale roztropnie jeszcze zasięgnęła wróżby u popularnego wróżbity z mediów (100zł!), który powiedział to samo, kot żyje. Koniec dygresji. Czyli nienawidzący miał kogo oddawać.

I teraz uwaga,  nienawidzący powiedział do mnie : tak, on łapie te koty, bo kotów nie cierpi i denerwują go.  Opowiedział jak je łapie do żywołapki,  wsadza do worka, rzuca w bagażnik auta i w długą.
Chwalił się, że ciągu trzech miesięcy wywiózł w ten sposób kilkanaście kotów z całego osiedla do znajomej na kurzą fermę, żeby łapały gryzonie. Niech sobie te koty żyją, ale nie tam gdzie on. A teraz serce mu zmiękło: my oddamy mu żywołapkę, a on pojeździ na tę fermę i tą samą metodą odzyska koty, bo ma litość. Musimy go tylko zaopatrzyć w taką karmę, którą kot jadał  w domu, żeby go zwabić do klatki swojskim żarciem i oczywiście dorzucić kasę na paliwo, bo to nie będzie raczej wyprawa jednorazowa.
Spełniłyśmy wszystkie warunki nienawidzącego, ale wiadomo było, że to odzyskiwanie kotów jest pisane patykiem po wodzie. No ale... żeby przynajmniej jednego oddał. Jedna z nas rzuciła myśl, że ten facet musi być śledzony przez nas dzień i noc. Należało zrobić grafik śledzenia, a dwiema osobami nie warto było zaczynać. Potrzebne było drugie tyle personelu, czyli cztery osoby i cztery auta.  Mąż mojej koleżanki jest ,tak jak ona, wolontariuszem TOZu i chętnie przystał do nas, za to ja przeżyłam chwile zwątpienia co do mojej drugiej połówki jabłka obawiając się, że druga połówka jabłka okaże się małą figą, albo nawet połówką małej figi. 
Były opory, były,  ale w ostateczności jabłko okazało się jabłkiem.
Nienawidzącego śledziliśmy ponad dwa tygodnie. Przez ten czas pobierał od nas haracz, mówił że jeździ na fermę. Tymczasem jeździł, ale po żonę do pracy, razem do sklepu itp., a naszą karmę do zwabienia tamtych kotów wykorzystywał... do żywołapki, która znów była nastawiona  na łapanie kotów.  Poszłyśmy i sprawdziłyśmy. Tylko że nie było już kogo łapać.... choć jakby złapał jakiegoś kota, to golgota tego kota mogłaby nas doprowadzić do Igora i reszty.
Krótko (czy może długo?) się opowiada, lecz ta akcja trwała blisko trzy miesiące, prawie do chwili obecnej. Dzisiaj mogę powiedzieć, że nienawidzącemu został postawiony zarzut prokuratorski, a skarżącym jest miasto! Dowodami są nasze filmy i zdjęcia, bo jako bystre dziewuchy nagrywałyśmy telefonem każdą rozmowę z nienawidzącym, obraz i dźwięk są bez zarzutu.
Pozostało tylko się cieszyć, że nienawidzący wziął na cel koty, a nie ludzkie dzieci. Ludzkie dzieci też potrafią tak zdenerwować człowieka, że jest gotów na wszystko, nie tylko na postawienie żywołapki i wywiezienie bachora, a szczególnie jest to łatwe osobie, która umie tak nienawidzić.
Nie wiem, czy odzyskamy Igora i wszystkie inne koty, pewnie nie. Pragnę się mylić, wiem , że nie ma to nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem.

- Uśmiechnij się do zdjęcia Igorku - powiedziała sąsiadka, a ja wtedy pstryknęłam ostatnie zdjęcie i wtedy widziałam wnuka ostatni raz.

Napisałam, że ostatnie zdjęcie, ale to nieprawda, dużo zdjęć mu wtedy cyknęłam, a on cieszył się, że widzi babcię. A na tym zdjęciu po prostu patrzył mi w oczy,   nie uśmiechał się, bo nie jest śmieszkiem.
Ale prawdą jest to, że widziałam go wtedy ostatni raz.

poniedziałek, 12 września 2016

Czarno

Pomyślałam, a raczej powiedziałam, że coś  mi nie idzie wyszukiwanie talentów u swoich dzieciaków. I to dramatycznym tonem, bo jak wytłumaczyć nagły odzew iluminacją niezwykłego talentu, tzn, zniknięcie kotka , a w jego miejsce pojawienie się potwora z bagien?
Gdyby to była prawda...,   spektakularna zamiana i to nie jeden raz, ale dwa razy w ciągu godziny, no perła nie talent!  a gdyby jeszcze mogła być konkurencja sportowa na szybkość przemiany w potwora z bagien, wtedy mistrzostwo to dziecko miałoby w kieszeni! bez dopingu, samo z siebie.
Może dziecko chciało swoim odkrytym talentem podpowiedzieć temat postu? bo przecież nie swoją wredotą rozwalić mi początek dnia!!!
tuż przed wyjściem do pracy wyciąganie potwora z bagna (bagno dla niepoznaki udawało oczko wodne,  później ujawniło swoje prawdziwe bagienne oblicze. Oczko też utalentowane!)
Kąpanie, suszenie, tłumaczenie, żeby tak nie robiło. Dziecko grzecznie się wylizuje w celu odwrócenia mojej uwagi, a za małą chwilę dzień świstaka, znów potwór z bagien pląsa w ulubionym bagnie!
i kąpanie, suszenie, potrząsanie dzieckiem, żeby wygonić z niego potwora.
Na wypadek wersji wrednego rozwalenia ranka, zainspirowana przykładem z sieci o dyscyplinowaniu kotów, postanowiłam zawstydzić kota i opublikować jego ohydne zdjęcie w internecie:
(na żywo jeszcze bardziej ohydne. Przytomnie cyknęłam fotki żeby mieć dowód)
 :

Po tym budzącym grozę wstępie o potworze teraz trochę monotonii w sprawie łatwego splotu dna koszyczka. Takie dno miał koszyczek z poprzedniego postu.
Dołożone rurki pomalowałam na czarno, więc widać konstrukcję. Splot jest luźny ze względu na przeznaczenie koszyka: na owoce;  zajmie on miejsce szklanej misy, co stała sobie na drewnianym stojaku. Stojaku koloru czarnego, stąd pomysł na częściowo czarne rurki. Coś takiego było potrzebne, bo misa się stłukła,  i koleżance zrobiło się żal tej misy,  więc żeby ukoić żal zaproponowałam, żeby zawiesiła na stojaku rozmiarowo dopasowany kosz z wikliny mojej produkcji.  Przyznała, że owoce na dnie szklanej misy dusiły się z braku dostępu powietrza,  więc luźny splot może temu zapobiec. Niestety, jest jeden słaby punkt, bo nietłukliwej wikliny koleżanka tak łatwo się nie pozbędzie jak misy, chyba że go spali żywym ogniem,  ewentualnie ze stojakiem dla alibi.

I obrazki:
 :


 :

 :

 :

 :


Żeby na koniec podtrzymać czarny klimat jeszcze jedno zdjęcie potworo-dziecka
 :
 Nie oszukuję się i nie uznaję talentu, bo to nie talent tylko wściekła wredota.
Zdjęcie jest od tyłu żeby dać dziecku szansę na poprawę,  następnym razem będzie fota całego kota i jeszcze doczepię mu tabliczkę z imieniem!
Wzorce wychowawcze zaczerpnęłam stąd.

Z tym, że moje kociątko nie miało takiego słodkiego pysia, bo na pysiu miało wściekliznę (ujawniła się w kąpieli:))

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Odkrycie talentu

To nie skacząca sprężynka, lecz utalentowany w kierunku skakania piesek mojej koleżanki.
Podziwiając jego talent zadumałam się nad nieodkrytymi jeszcze talentami moich własnych dzieciaków. Najmłodszych dzieciaków, bo u starszych to ma się rozumieć bezdyskusyjna klęska urodzaju, talent na talencie, aż miejsca brak.
Gdy sobie wieczorem przypomniałam, o tym zadumaniu, to jakby na zawołanie wpadł mi w oczy Czesiulek, co właśnie już-już zasypiał w drewnianej  wanience (takiej na drobiazgi, których nie ma gdzie włożyć)
 :
Niepodziewanie rolę drobiazgów, których nie ma gdzie włożyć przyjęła cebula.  Niespodziewanie, bo cebula to akurat ma swoje miejsce, ale to nieważny szczegół jest.
 :
Czesiulek po chwili zajarzył (bystre dziecko!), że będę robić zdjęcia jakiemuś obiektowi i prawdopodobnie on albo cebula jest tym obiektem, więc zaczął przybierać pozy. Jednocześnie zasłaniając łapką cebulę, żeby się nie lansowała (dziecko nie tylko bystre, ale i roztropne!)
 :
Od takich obrotów ktoś inny dostałby zawrotów głowy i mdłości.  A Czesiulek nie dostał.
 :
W tym momencie to już każda cebula może tylko sobie popłakać z zachwytu; Czesiulek ma talent, ogromny talent...

 :
 do wyginania kociej jednostki!!!

Co za szczęście, że talent Czesiulka jest już odkryty, od jutra szlifowanie.
Tym dobrym początkiem rozpoczynam odkrywanie talentów u mojego przychówku.

Ja nie leniąc się poprzebierałam palcami i uplotłam koszyczek dla koleżanki od sprężynki, która nie jest sprężynką, lecz pieskiem.
 
 :
Sprężynce nie przypadł do gustu koszyczek i nie zechciała w nim (albo gdzieś obok) sprężynować. Talent sprężynowania rozkwita w pełni na spacerze w wesołym psio-ludzkim towarzystwie. Ale wtedy ja już zapomniałam o koszyku i dlatego na zdjęciu jest sama sprężynka.

środa, 3 sierpnia 2016

Wieczór filmowy



Zamiast planowo iść spać, może by wieczór filmowy?
Ja sobie wieczór filmowy rozłożyłam na cztery ćwierćwieczory,  uszło od biedy.
Filmy, na temat których lakonicznie napiszę w tym lakonicznym wpisie, w swoim czasie miały dużo reklam, lecz według mnie nic a nic nie są przechwalone.
Dramat sensacyjny "Pitbull"  - z 2016r.
Na motywie walki policji z gangiem wyłudzającym haracze toczą się różne wątki.
Mój ziom Krzysztof Czeczot  zagrał tu rolę ohydnego zbrodniarza,  można się  przestraszyć. Na przykład taki Bogusław Linda jako zbrodniarz już na mnie nie działa.
Znajomym komarom dedykujemy sceny mokrej roboty,  zwykle to one są oprawcami, niech sobie popatrzą jak się niewinna krew leje.


Melodramat "Zapnijcie pasy" z Kasią Smutniak.  Dziewczyna, chłopak, spotkanie, zakochanie, małżeństwo. I dalszy ciąg, który nie jest niestety zarezerwowany wyłącznie dla włoskich rodzin.
I bardzo Kasię pochwalę,  prosto i fajnie zagrała główną rolę. Przez jej Elenę ścierałam z policzka mokrą ścieżkę.


Dramat obyczajowy "Moje córki krowy" .
Relacje rodzinne, które najlepiej widać w momencie kryzysu, np. chorobie rodziców.
Zastanawiałam się przedtem, dlaczego krowy. Okazało się, że ojciec do córek tak mówił i siostry wzajemnie do siebie tak mówiły: krowo! Niekoniecznie czule. No tak, rodzina jest tematem rzeką, i to nie byle jaką,  wyłącznie Amazonką.


Komedia "Excentrycy". Trochę tragikomedia. W podtytule: słoneczna strona ulicy. W domyśle ponurego miasta, bo to czasy siermiężne. Czytałam kiedyś książkę, na podstawie której nakręcono ten film.  Oj, podobała mi się ta książka, a film jest jej wierny. W jednym nawet książkę przewyższa:  jako oprawę muzyczną słyszymy swingowe standardy, więc nie trzeba ich sobie wyobrażać.


Na koniec powiem banalnie: bądźmy zawsze po słonecznej stronie,  dosłownie i w przenośni.

niedziela, 24 lipca 2016

Żona dowiaduje się ostatnia

Są  różne opinie, szczepić dzieci czy nie szczepić? ja zaszczepiłam swoje w ramach oferty zniżkowej na obsługę dużej rodziny, cztery szczepionki w cenie trzech, czyli interesik!
Zapakowałam w transporterek skłębioną zawartość i w gabinecie wyciągałam po sztuce jak króliki z kapelusza. Co prawda dr protestowała: Żebyśmy któregoś podwójnie nie zaszczepiły! 
Ale one tylko na pierwszy rzut oka są podobne, i sama dr to później przyznała.
Po zastrzykach i kilku atakach paniki czworaczki padły jak rażone.

Czesiulek, dobry braciszek, przydusił  przestraszoną Lassi,  przyduszona szybko zasnęła i zapomniała o zatrutej strzale. Reszta zasnęła bez przyduszania.

Po tym wstępie, który może być formą szczepionki przed strasznym dalszym ciągiem, przystępuję do strasznego dalszego ciągu.

Zaczęło się tak, że wieczorem wróciliśmy do domu i były tylko dwa psy, Asza i Kubuś. Nie było Matysa.
W lato zostawiamy psy przed domem i wszystkie trzy wyglądają na zadowolone.  Okazuje się, że nie do końca. Na przykład Matysa żyłka wędrownicza (okazuje się, że ma taką żyłkę, a raczej żylaka niczym wąż ogrodowy)  realizuje się w szerokim zakresie. Wychodzi sobie na miasto kiedy mu pasuje! raz stojąc na światłach na skrzyżowaniu zobaczyliśmy psa podobnego do Matysa, dla pewności powiedziałam: Zawołaj go, może to jednak nie Matys!
Ale to był Matys. Najpierw zastygł jak żona Lota, potem zaczął miotać się po ulicy i gdzieś biec w odwrotną stronę. Na dodatek wtedy wieczorem zastaliśmy go w domu niczym okaz skrzywdzonej, ale zadowolonej niewinności. Po tym incydencie podciągnęliśmy w górę psie ogrodzenie do metra osiemdziesiąt. Niestety, dla Matysa metr osiemdziesiąt to małe piwko przed śniadankiem.
No więc wieczorem nie wrócił, w nocy nie wrócił, rano nie wrócił. Zaczęłam podpytywać sąsiadów, i wtedy jedni, dość odlegli sąsiedzi krzyknęli: Wielkie nieba, Mati zginął!!
Okazało się, że "Mati" to ich kochany piesek, przychodzi do nich w odwiedziny, wygrzewa się na leżaczku, pływa w basenie, pije soczki z parasolką, a kiedy nagle wstaje i wychodzi, to wiedzą, że za jakieś dziesięć minut my podjedziemy pod dom.  Ale wczoraj Mati nie zaszczycił ich swoją osobą. Poza ujawnionym drugim życiem Matysa, poszukiwania zakończyły się niczym. Na szczęście zadzwoniłam do schroniska dla bezdomnych zwierząt, i tam kobieta powiedziała, że faktycznie mają świeżą dostawę błąkających się psów. Weszłam na stronę i znalazłam Matysa. I tu znowu interesik, bo jakbym zadzwoniła jeden dzień później, to wykupienie psa kosztowałoby 100 zł, a tak to tylko 30.
Jak podjechaliśmy, to usłyszeliśmy żałosne wycie jakiegoś desperata, poszliśmy tym tropem i przeczucie nas nie omyliło, bo to Matys popisywał się wokalnie. Wcześniej podobno nie wył, zaczął wyć na swój samochód, wcześniej nawet nie wiedziałam, że umie wyć.

To jest prawy profil groźnego przestępcy posadzonego za włóczęgostwo, bo trzeba nazwać rzecz po imieniu.
Aha, Matys vel Mati figuruje w schronisku (może również na policji i w prokuraturze, nie wiem, co jeszcze ma na sumieniu i co mu do łba strzeliło) jako Matiz! przez telefon poprosiłam tę panią, żeby zawołała "Matys" i zaobserwowała reakcję psa, pani krzyknęła: Matiz,  pies zareagował na Matiza!

Jestem w szoku po tym wszystkim, bo chociaż znam regułę, że żona dowiaduje się ostatnia, to nie wiedziałam, że powiedzenie ma większy pakiet zastosowań.

czwartek, 7 lipca 2016

Najnowsze zdjęcia

Dodatkowe cztery osoby jakoś zmieściły się w naszej sypialni, i nawet obyło się bez użycia łyżki do butów. Faktem jest, że nieraz miałam ochotę połowę albo całą obrażoną ferajnę wyrzucić przez zamknięte okno, i prawie wpisałam już do telefonu szybkie wybieranie pogotowia zarządzania kryzysowego, ale udało się dzieci odchować,  i przetrwać. Trochę też moje zaborcze zwierzęta odpuściły, w każdym razie wspólne życie się normuje.
Przedstawiam teraz tych burzycieli spokoju domowego.
Są to dwie dziewczynki i dwóch chłopczyków; pcie zostały dokładnie rozpoznane,  sprawdzał ten wiarygodny kolega, który prostował poprzednio moje pomyłki z wnukami.
Zerknął ze znawstwem kotkom pod ogonki i wypowiedział następujące słowa:

Na temat kotka z przedziałkiem:
- Ty ślepoto (to do mnie), przecież od razu widać, że to laseczka!
(dostała na imię Lasencja, a mówimy do niej Lassi)

Na temat kotka z tupecikiem:
- Ale fajny Czesio!
(chłopczyk dostał imię Czesio (od dziury w głowie), a mówimy do niego: Czesiulek)


Na temat kotka z grzywką się  rozczulił :
-   Mała dziewuszka, taka kropeczka.
(ma kropeczkę na nosku. Dziewuszka na imię dostała: Kropka, mówimy do niej Kreska,  bez powodu)

Kotek z kędziorkiem bawił się nakrętką od butelki, ale ten wiarygodny kolega nie odróżnia nakrętki od kapsla, bo powiedział do kotka: chodź Kapsel!
I dobrze się złożyło, bo "nakrętka" mniej mi się podoba, a jakby powiedział "chodź nakrętka", to nazwalibyśmy kotka "Nakrętka", żeby nie łamać młodej tradycji "chrzczenia" kotków podczas zaglądania pod ogonek. (Wielkie mi chrzczenie, dwa piwa na troje:))
A oto nakrętek, czyli Kapselek:
 
Bardzo chciałam przemycić swoje rękodzieło w postaci rabaty kwiatowej, mogłyby przecież na niej bawić się dzieciaki, bo mam  jedną niezłą rabatkę kwiatową (ale nie aż tak niezłą, żeby się nią chwalić samojedną), ale zwierzęta nie dały się zwabić do wejścia na rabatę. Wchodzą wtedy,  jak nikt nie robi zdjęć.  
Te wybitnie grzeczne zwierzęta pobiegły prosto na zadomowy poligon chwastów, nie tknięty ludzką ręką,  za to często tykany psią nogą.

Wybitnie grzeczne dzieci bawią się tam w różne gry, np. w polowanie na dzikiego zwierza.
Roli dzikiego zwierza podjął się Kubuś.

lub sprawdzanie, czy psi ogon nadaje się na kocią huśtawkę lub karuzelę.
"Ogon psa" to udana aktorska kreacja ogona Matysa.

Prawdę mówiąc chciałam dzisiaj roztoczyć nowe rewelacje w anielskiej sprawie, ale anioł nie zając, a dzieci rosną i wkrótce ich najnowsze zdjęcia będą nieaktualne, antyczne i prehistoryczne.
Aniołem zadam szyku innym razem.

sobota, 18 czerwca 2016

Kilka pomysłów

Hm...  a może by spontanicznie zmienić nazwę tego bloga na coś związanego z kawą?...  ,  zamieściłam przecież ostatnio dwa ekstrawaganckie sposoby parzenia kawy.
..No a stary tytułowy "groch z kapustą" nie nakręcił tematu ani razu. A ja ani razu nie napisałam jak ów groch z kapustą się przyrządza i z czym się to je (żeby nie zemdliło).
Ba, za to o drugie znaczenie "grochu z kapustą", o bałagan i chaos dbam obsesyjnie: od początku na blogu nie sprzątam z  premedytacją, żeby nie być gołosłownym, no i każdy gość będzie usatysfakcjonowany - taki ma tu groch z kapustą, że proszę siadać!
Gdybym tylko była pewna, że znajdę przypadkowo na czytanych stronicach jakiś kolejny sposób na kawę.......
Niestety, jest też spora niedogodność, bo jeżeli byłaby to jakaś nazwa elegancko kojarząca się z kawą (taka kapusta z grochem bardzo pospolicie się kojarzy), to należałoby dla niej posprzątać na blogu...... i w ten sposób upadają dobre pomysły,  karamba!)

To teraz ten zareklamowany przeze mnie następny przepis na kawę, wyciągnięty z  książki:
"Rozmowy z Ambrożym" Deirdre Purcell

"Esme z wprawą odmierza porcję ziaren, wsypuje je do młynka, wolno obraca rączką, łyżką nakłada zmieloną kawę do rondelka, otwiera puszkę po kakao i wsypuje pokruszone skorupki jaj, wlewa  dokładnie odmierzoną ilość wody, by w końcu ostrożnie postawić poobijany cynowy imbryk na palniku gazowym. (...) Nikt nie śmiał skalać jej kawy mlekiem czy cukrem, zresztą nie było to potrzebne. Te skorupki naprawdę jakby pochłaniały goryczkę."
 
 
 
"Rozmowy z Ambrożym" zapowiem jako powieść krzepiącą, bo główna bohaterka przygnieciona ogromem nieszczęść podnosi się na równe nogi i wydostaje z gruzów. (Nie sama jednak, z pomocą tytułowego anioła Ambrożego). Jej nieszczęścia są ogromnego kalibru: śmierć synów, aresztowanie męża, a potem jego zniknięcie,  potem odkrycie, że dawniej prowadził podwójne życie, a teraz w innym kraju ma nową partnerkę, i w ogóle siła złego na jednego... Ale z pomocą "niebieskiej" siły można wziąć się za bary z losem i  zatriumfować! Dobrze mi się czytało, bo dobrze się czyta o takich przypadkach: że najtrudniejsze potyczki są do wygrania, gdy zwycięstwo będzie zaprogramowane w  umyśle (albo gdy zwycięską  drogą poprowadzi Ambroży).

A wczoraj miało miejsce takie zdarzenie: ( */)
Sąsiad zawiadomił mnie, że do jego komórki moja Mi podrzuciła kocięta, i żebym je raczyła zabrać. Wyśmiawszy się: hahaha! i zobaczywszy nad sąsiada głową chmurkę z napisem: "dobry bajer pół roboty"  rzekłam, że pan sąsiad jest w dużym błędzie, bo Mi już miała dzieci w ubiegłym roku, zanim straciła patent na rodzenie dzieci. A  w ogóle to nie podrzuciłaby ich do obcej komórki mając swoją nie gorszą oraz wygodny garaż. Nie mówiąc o innych domowych kocich lokacjach. Po krótkiej wymianie opinii czy podrzuciłaby, czy nie podrzuciłaby, rozstaliśmy się utwierdzając w swoich prywatnych zdaniach i udaliśmy do własnych zajęć.
Moje zajęcia nic a nic mi nie szły, bo myślałam o tych kociętach do Małej Mi podobnych (biało-czarnych znaczy podobnych) i że się tych sierotek wyparłam. Pomyślałam też, że korona mi z głowy nie spadnie (bo jej nie mam) jeżeli to ja znajdę im nowe rodziny. A sąsiad wyjawił, że nie jest kotolubem i może nawet nie zawahałby się wyrzucić sierotki pod most, i to ten rozsypujący się. Więc podążyłam na odsiecz sierocej niedoli.

Zapakowałam małe sierotki do transporterka, a pan sąsiad z cwaną miną bardzo mi pomagał zgrabnie wyłapując kotki.
A tu nagle w drodze do domu złapało mnie ostre zapalenie zachłanności, i zanim dotarłam na miejsce to już wiedziałam, że nie będę szukać dobrych rąk, wręcz przeciwnie, nie wypuszczę całej czwóreczki ani na chwilę ze swoich zachłannych rączek.


Po otwarciu konterenka kotki zapozowały do sceny lirycznej. Która za jeden ajnmoment przerodziła się w scenę dynamiczną i tak trwa do tej pory!
Idzie zwariować :))

*/ I dla tego zdarzenia napisałam ten post, taki okrzyk radości!

niedziela, 29 maja 2016

Zasłona

1.
Dla tych, którzy planują powieszenie w oknach zasłon niebieskich, turkusowych,  lub coś w tej gamie, mam ważną radę, żeby jeszcze się powstrzymali i przeczytali tę oto przestrogę :

"Wiele lat temu kupiłam sobie śliczne turkusowe zasłony.
Gdy zobaczyła je moja mama, natychmiast przypomniało jej się powiedzonko Pawłowej - przekazywane przez innych, bo przecież gdy weszła do rodziny, Pawłowa już dawno nie żyła - "niebiescy materiałowie lubieją pełzać".
Oznaczało to tyle, że niektóre tkaniny szybko blakną.
Myślałam, że to zawracanie głowy, ale faktycznie, mniej więcej po roku zasłony od strony okna z turkusowych zmieniły się w bladoniebieskie."

("Pra" Ludwika Włodek.
Pawłowa wiele lat była kucharką i pełnoprawnym członkiem rodziny Iwaszkiewiczów)

Niebiescy materiałowie naprawdę lubieją pełzać,  zaświadczam. W kuchni na półce jakiś czas leżała ciemnoniebieska serwetka, półka nie była wcale nie naprzeciwko okna, ale dość blisko. I mimo, że koty często na niej polegiwały, to jednak nie dość często, bo na awersie równiutko po całości serwetka wyblakła. Potem przełożyłam ją na rewers, który wyblakł identycznie. Ponieważ serwetka nie miała już trzeciej strony, więc kariera serwetki jako ozdoby dramatycznie została przerwana. Nawet koty niewdzięcznie o niej zapomniały, żadne nie zamruczało nad ogołoconą półką: gdzie jest ciemnoniebieska serwetka? co z tego że wypłowiała?

2.
Znalazłam  taką książkę: "Podróże do Polski" Jarosława Iwaszkiewicza.
Jest to opowieść z wątkami autobiograficznymi o podróżach po Polsce, której już nie ma. Dla nas współczesnych niezwykły to świat, niezwykła książka.
Potem wyjaśni się dlaczego muszę najpierw powiedzieć: że nie czytałam "Ziemi obiecanej" Reymonta, ani nie oglądałam jej wspaniałej podobno ekranizacji, której autorem jest Wajda. Okazuje się, że nie ma tego złego,  obejrzę sobie po przeczytaniu tego, co o tamtej sprzed ponad stu lat, dawno minionej Łodzi napisał Iwaszkiewicz. Choćby w takim fragmencie (między innymi):

"Rok 1911 był rokiem największej "prosperity" dla przemysłu łódzkiego, wszystkie fabryki szły  pełną parą, wytwarzały setki tysięcy metrów materii, najbardziej tandetnych, które szły na sporządzenie najtańszych ubrań dla całego południa Rosji i Kaukazu.
To, co ujrzeliśmy z tego wzgórka na szosie za Nowosolną, wyglądało upiornie.
Dosłowny las kominów, które - wszystkie - dymiły czarnym, gęstym dymem.
Był to gorący lipcowy dzień i dym nie rozwiewał się w powietrzu, ale tworzył wielki czarny obłok nad miastem, które tu wydawało się zupełnie szare i jakby pokryte gęstym welonem.
Kiedy zbliżyliśmy się do miasta, zaczęliśmy rozpoznawać jego koszmarne szczegóły.
Panowała jakaś letnia epidemia.
Spotykaliśmy co krok wozy żałobne, najczęściej z dziecinnymi trumnami.
Opowiadałem kiedyś o tym Wajdzie - i wprowadził on te wozy z trumienkami do swego filmu "Ziemia obiecana".
Tylko że ja, gapa, zapomniałem mu powiedzieć, że te dziecinne trumienki były albo niebieskie, albo różowe.  ... Do dziś dnia tkwią mi w oczach owe kolorowe dziecinne trumienki."



3.
Zupełnie tego nie planowałam, nie szukałam takich fragmentów, zaznaczyłam je bezmyślnie jako ciekawostki, jak zawsze od sasa do lasa, a tymczasem...
Pierwszy temat był o zasłonie.
Drugi temat o małych trumienkach.
Trzeci będzie powiązany z poprzednimi, gdyż zarzucam zasłonę na swój blog,  choć jednak nie układam go w różowej trumience. Jedynie nie będę tak często jak dotychczas robić wpisów,  nie znaczy to jednak, że rzadsze wpisy będą od razu lepsze i mniej miałkie,  niestety jest to całkowicie niewykonalne.

Z okazji niedzieli życzę wszystkim pięknej niedzieli!

U nas chmurzy się, wieje i drzewa kołyszą się jak bukiety.

poniedziałek, 23 maja 2016

Opowieść o rodzinie

 Kawa zaparzona z przepisu babci Iwaszkiewiczowej:


 

"Jedyną potrawą, jaką babcia umiała zrobić, był sos cumberland.
I parzyła świetną kawę.
Zawsze pod namiotem albo w podróży, wszędzie gdzie nie mam ekspresu, posługuję się jej przepisem.
Do garnuszka wlewam zimną wodę i na każdą filiżankę wsypuję dwie kopiaste łyżki kawy.
Gotuję na małym ogniu, póki się nie podniesie.
Wtedy na chwilę odsuwam z ognia.
Kawa musi się podnieść trzy razy, ale nie wolno jej zagotować."

Mimo, że jest wieczór, postanowiłam według tego łatwego przepisu przyrządzić sobie kawę.
Upiłam mały łyczek, cyknęłam zdjęcie, ...potem wybulgotałam pachnący aksamit do ostatniej kropelki, jest naprawdę smaczna. (Prosty komplement - naprawdę  smaczna - serwuję jako kompletna ignorantka kawy).
Dopiero teraz po wklejeniu tego zdjęcia zauważyłam, że na czarnej tafli w filiżance odbił się witraż, który wisi w moim oknie. A postawiłam filiżankę na parapecie dlatego, żeby fotka miała naturalne światło dnia, bo dzień już powiedział: do zobaczenia jutro, i tylko przy oknie było jeszcze jasno.

Autorka książki "Pra" Ludwika Włodek jest prawnuczką Jarosława Iwaszkiewicza.
Piękna dziewczyna,  i podobna do pradziadka (Jarosława), mają takie same jasne oczy. (super ma kolczyki)


(A oto pradziadek Jarosław; ciekawe, czy Ludwika okaże się tak samo zdolna literacko jak on, bardzo prawdopodobne! co stwierdzam będąc w trakcie czytania jej fascynującej opowieści, bo taką jest "Pra")

Na marginesie. Przypomniałam sobie anegdotę o Jarosławie Iwaszkiewiczu, której nie ma w tej książce; całkiem niedawno gdzieś ją przeczytałam, i okazała się tak jakby preludium, bo zaraz potem dostałam do czytania "Pra".
Anegdotę opowiadam własnymi słowami.

Przyjechała do Warszawy z wizytą królowa Belgii Elżbieta. Jako prezes Związku Literatów Polskich po Warszawie oprowadza ją Jarosław Iwaszkiewicz. Zwiedzają również kościoły. W pewnej chwili królowa pyta:
- Czy pan jest wierzącym czy komunistą?
- Katolikiem jestem wierzącym, ale niepraktykującym.Komunistą niewierzącym, ale praktykującym.

Koniec anegdoty.

W książce przeczytałam, że babcia Marysia (córka Jarosława) opowiadała autorce, co było, jak z wizytą do Iwaszkiewiczów miał przyjść zaprzyjaźniony ksiądz. Wtedy Jarosław po całym domu rozstawiał  figurki i medaliki z Leninem. O co babcia strasznie się gniewała.

 
Wydaje mi się, że niedługo zostanę fanką Jarosława Iwaszkiewicza. Wstrzymam się do czasu aż zapoznam się cokolwiek z jego twórczością, bo w tej chwili mogę tylko poszczycić się dawno czytaną "Sławą i chwałą", którą każdemu polecę, bo to wspaniała powieść i nie mogłam się od niej oderwać. (To było w czasach, gdy czytywałam pod ławką w klasie,  czasem bywało groźnie, ale czego się nie robi, żeby przetrwać nudną lekcję,  dobra literatura zawsze trochę usprawiedliwi winowajcę; złą literaturą nie będę się chwalić:))

piątek, 13 maja 2016

Na kwiaty

Sezon na choinki bożonarodzeniowe daleko za nami, ale sprytna rękodzielniczka (ja) o innej porze roku też wykorzysta wzornik na choineczkę do prostej produkcji.  Świątecznej, ale innego rodzaju. 
Było tak.
Pewnej narzeczonej zamarzyły się koszyczki do ozdoby ławek na uroczystość ślubną w kościele. Sprytna rękodzielniczka od razu sobie przypomniała, jak się takie rożki na kwiaty plecie: plecie się wiklinową choineczkę, odwraca ją do góry nogami i wkłada do środka kwiaty.
Wiesza się taki koszyczek tam, gdzie potrzeba, na ławce w kościele lub gdziekolwiek, choćby na jakimś płotku w słońcu,
 :
albo na jeszcze innym płotku w cieniu,
 :
albo serwuje "na bogato" z dwoma sercami wykonanymi spontanicznie przez rękodzielniczkę, bo tak ją wzruszyła historia miłosna narzeczonej i narzeczonego, że ręce same się wyciągnęły i podwiesiły serca pod koszyczek.
 :
Teraz intymne zdjęcie rożków tuż po malowaniu, gdy schną w ustronnym i przewiewnym miejscu.
(w klamotniku za domem).

A ta miłosna historia to taka, że kolega zakochał się z wzajemnością i żeni się z dziewczyną z Ukrainy. Śliczną, miłą, mądrą, młodszą sporo od niego (on twierdzi, że o 5 lat, ale może zapomniał postawić jedynkę przed tą piątką:))
Czekoladki i kawę, prosto z Ukrainy, dostałam od narzeczonej za obietnicę, że zrobię koszyczki.

Czekoladki od razu otworzyłam na poczęstunek, potem i tak je sama zjadłam (albo wypiłam:))

A w ogóle to oburzyłam się na narzeczonych za ten pomysł (kawa i czekoladki), bo jak mogłabym nie zrobić koszyczków na kwiaty? uplotłam je w obiecanym terminie i nie spracowałam się ani trochę, bo każdy, kto z papierową wikliną miał do czynienia wie, że prostszy wzór po prostu nie istnieje, to pierwsze litery w elementarzu wikliniarstwa.