wtorek, 29 grudnia 2015

Bazyliszek

Zawsze, bo to jest całkowicie bez znaczenia: czy początek nowego, czy może ostatnie podrygi starego roku, zawsze należy czytać sobie całą noc jakąś książkę rozrywkową, bo po co snuć plany, ewentualnie analizować  umykające dwanaście miesięcy?


Taką rozrywkową lekturą może być np. "Bazyliszek" Grahama Mastertona.
G.Masterton oczarował mnie kiedyś książką pt. "Drapieżcy" (tak, oczarował, bo "Drapieżcy" oczarowują, a mówię to ja, nieczytająca wcale horrorów!) , cudnie się czytało tę książkę,  to chyba był ten osławiony wyjątek od reguły, że nic! wcale! a tu nagle olśnienie i rewelacja.

Natomiast "Bazyliszek".... taki sobie baśniowy horror o tym, jak naukowcy próbują powołać do życia gryfa, czyli hybrydę lwa i orła. Czyta się szybko, akcja się wikła, prze do przodu, a nawet prowadzi do naszego Krakowa, więc możemy mieć miłą niespodziankę, że w bliskich sercu stronach oraz w naszych ojczystych legendach poszukuje się bazyliszka.
Ale czytałam siłą rozpędu (żeby nic nie kusiło do analizowania i snucia).

Teraz urywek, ale mało straszny, ...chociaż może jednak trochę, bo czytając o jego pochodzeniu genetycznym można się wzdrygnąć bez powodu...

"Istnieje tylko jedno stworzenie, które ma jednocześnie wszystkie te trzy typy DNA (ssaka, ptaka i gada), i wszyscy wiedzą, że jest to dziobak.
Dziobak ma futro, wysiaduje jaja, a samce dziobaka mają także jad, jak węże.
Jego pochodzenie genetyczne sięga 70-ciu milionów lat wstecz, do czasów, kiedy niemal każde stworzenie na naszej planecie było jakąś odmianą gada."

Naturalnie odnalazłam w sieci zdjęcia dziobaka, żeby tu wkleić dla ilustracji.
Taki jest teraz i tak wyglądał 70 milionów lat temu,
 ...o szit, wkleiło mi się przy okazji zdjęcie dziobaka XXIwiecznego, no trudno, niech zostanie i ten współczesny dziobak (dzióbek śliczności). 



W sumie to nie ma tego złego,  gdy człowiek pół nocy czyta i wymęczony kładzie się spać, to nawet koszmary się go nie imają. 


Mocny sen ochrania przed bazyliszkiem!

A ostatnio chyba za długo spałam (chcąc odespać zmęczenie) i niestety źle mi się spało. A nawet z koszmarami pod powieką, nie był to jednak bazyliszek (to było zanim się dowiedziałam, że może potwór w nocy straszyć ludzi).
Niedawno przypadkowo nadstawiłam uszu słysząc w tv rozmowę ze specjalistami o jakości snu i jego optymalnej długości.
Specjaliści oznajmili wszem, że dorosły człowiek powinien spać około ośmiu godzin.
Jak stałam tak usiadłam z wrażenia.
I prowadzący też byli zdziwieni, wtrącili uwagę, że człowiek się cieszy, jeżeli ma szansę przespać choć sześć godzin.
Trochę mnie przeraziła wiadomość, że najlepiej osiem godzin, bo niby sprawa oczywista, że sen to nie tylko odpoczynek, lecz oczyszczenie organizmu, regeneracja mózgu na poziomie komórkowym i regulacja funkcji życiowych (tak,tak), ale czy się o tym pamięta?  na pewno nie.


Żeby podtrzymać do końca nastrój grozy: okładka mojej wczorajszej lektury:


Jeśli jednak miałabym polecać, to z dwóch przeczytanych przeze mnie horrorów G. Mastertona, bardziej  przestraszyłam się "Drapieżców".

sobota, 26 grudnia 2015

Refleksje świąteczne

(tytuł ładnie pasuje do daty: 26 XII,  tylko i wyłącznie to,  bez mądrych sentencji, niestety!)

Pierwsze zdjęcie umyślnie rozmazałam (fajnie wyszło!).  Herbaciany komplecik motywem raczej pasuje do innych świąt, kwietniowych, ale właśnie dlatego akurat teraz dostałam tę filiżankę. Na zimowe przetrwanie.


Będę jej używać aż do wiosny, do czasu gdy za oknem pojawią się prawdziwe kwiatki i ptaszki.

Bardzo chciałam w tym roku zrezygnować ze świętowania, ale logistycznie tej rezygnacji nie opracowałam ani w tajemnicy nie wyemigrowałam; wręcz przeciwnie, wielorako zaznaczyłam swoją obecność, niekoniecznie odnośnie świąt. Jakoś mi się zapomniało, że święta są tak mocno umocowane w tradycji i luźne chcenie nie może się udać. Trzeba więc było zaliczyć świąteczne procedury, zainwestować czas w rodzinne spotkania, być bardzo, bardzo miłym,  i na szczęście każdy miał dobre intencje, więc zgrzytów było mało.  (gdyby zgrzytów nie było wcale, to sama napisałabym wniosek do stolicy watykańskiej o uznanie tego jako cudu, no ale nie napiszę).
Wigilijnej tradycyjnej rozmowy ze zwierzętami nie odbyłam, bo nie doczekałam północy i zanim wybiła, padłam bez życia na łóżko. Co brzmi dziwnie, bo północ to zwykle dla mnie wczesna pora wieczorna. Chyba obawiałam się usłyszeć nieprzyjemne dla siebie rzeczy(!), innego usprawiedliwienia nie ma.
Tak więc drugą zimową noc (w pierwszą, z 23. na 24. grudnia zwierzęta nie mówią ludzkim głosem, więc mogłam spokojnie całą noc zajmować się swoimi sprawami, nie zerkając bojaźliwie w ich kierunku, czy już zaczynają mówić) uczciłam zimowym sprawiedliwym snem.
Ale będę sprawiedliwa do końca, bo tej przeze mnie znienawidzonej zimy nie widać u nas. A nawet można aurę pomylić z jesienną, czerwono-jarzębinową...




Tylko, że drzewa bez liści, bo jesienią liście są jeszcze do gałęzi mocno przytwierdzone.

Żeby podtrzymać statystykę, pamiętajmy, że to zdanie mamy wypowiedzieć dzisiaj wieczorem:))

czwartek, 24 grudnia 2015

Wesołych

Ten kotek ma kapelusz z bombkami i w łapkach trzyma kwiatki, a w środku kartki są życzenia.
Od wczoraj, bo wczoraj ją dostałam,  będą mi się spełniać te właśnie życzenia, co w środku!
Teraz chwila wspomnień: jeszcze niedawno, w sobotę, ta karteczka pozowała na biurku u Oli, która ma kota na punkcie papieru .
A mnie się wydaje, że ten Oli kot nie siedzi w jednym punkcie (saloniku prasowego), bo go nosi, jak typowego kota, i namawia Olę do eksperymentowania. A Ola słucha kota (bo ładnie ją prosi) i eksperymentuje.
Wyniki kociego namawiania widzimy na jej blogu.

Wiem, wiem, nie powinnam  pokazywać zrobionych przez siebie zdjęć, bo odbierają urodę fotografowanemu obiektowi. A w tym wypadku bardzo odebrało tę urodę, bo zdjęcie przestawia po prostu śliczną kartkę z bombką, ale nie widać tego, że bombka jest ruchoma!

Wczoraj, w moje urodziny dostałam jeszcze jeden prezent oprócz prezentu od Oli.
Mój ozdrowieniec Bobek (który miał już dwa razy mocno chore uszy, ale już nie trzepie głową i nie zezuje, a to były u niego dwa podstawowe objawy chorych uszu) sprawił mi tuż przed północą niespodziankę i przyniósł do domu srokę, większą od siebie. Myślałam, że sroka nie jest żywa, ale na szczęście była bardzo żywa i gdy szczęśliwy kot upuścił prezent u moich stóp (to było między kuchnią a łazienką), to sroka zaskrzeczała i wzbiła się w górę. Trochę sobie nerwowo pofruwała, a potem ten mój skrzydlaty prezent zniknął w ciemnej i chłodnej nocy.
Po wypadku ze sroką wiem, jak łatwo stracić prezent, więc od razu swoją karteczkę od Oli schowałam za szybkę w szafce, bo nie chcę ryzykować, że kotek rozbuja się na bombce, a bombka przecież jest ruchoma, i tyle będę ich widzieć...

Składam Wam wszystkim życzenia spełnienia marzeń pomyślanych w tę świętą noc.  (Jeśli nie mogą spełnić się wszystkie, to chociaż te najważniejsze).
Wesołych Świąt Bożego Narodzenia!

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Dowód

Czy rzeczywiście Ziemia jest okrągła, czy raczej jest płaska...tak mniej więcej jak naleśnik? Jeżeli zasiane przez rysownika (jeden post do tyłu) ziarno wątpliwości rozpiera się w sobie i zaraz zakiełkuje,  to niniejszym jest informacja o tym, że mianowicie zamieszkujemy planetę bezwzględnie okrągłą.

Oto dowód nie do podważenia:

Jak dla mnie sprawa jest już wyjaśniona raz na zawsze, czuję się przekonana.

Poinformowana o kulistości Ziemi ze spokojnymi myślami kontynuuję wychwalanie psa (zapoczątkowane jeden post do tyłu), żeby mój roczny bilans wychwalania psów i kotów wyszedł na zero. Koty są na razie w mojej statystyce górą, a przecież im się aż tyle pochwał nie należy.

"Zwykłe głaskanie psa może w ciągu kilku minut uspokoić nadmiernie pobudzony układ współczulny: szybko bijące serce, podwyższone ciśnienie, potliwość.
W towarzystwie psów wzrasta u nas poziom endorfin (hormonów odpowiedzialnych za dobre samopoczucie) oraz oksytocyny i prolaktyny (hormonów sprzyjającym więziom społecznym), opada zaś poziom kortyzolu (hormonu stresu)".

"Z psem możesz być sobą.
Nigdy nie będzie Cię oceniał, a wręcz przeciwnie - Twoje głupie zachowanie uzna za fajną zabawę i będzie Cię naśladował!"
(z sieci)

Patrzę na moje psiaki i sprawdzam, czy się zgadza:
- Pies zawsze jest przy tobie.
Jest, i wcale nie ma z tym wspólnego to, że pogryzam sobie biszkopt z kremem (ewentualnie ma w przypadku Matysa,  on zawsze głodny).
- Pies nie wypomina ci błędów.
Kubuś nie wypomniał ani słowem, że patrzyłam obojętnie jak trudno mu się podnosić i jak słabo chodzi na sztywnych łapach.
- Pies nie zadaje pytań.
Żadne nie zapytało, gdzie byłam i co robiłam. Cieszą się, że szczęśliwie wróciłam.
- Pies nie krytykuje.
Zero krytyki z ich strony. A nie wierzę, że ktoś nie lubi krytykować, np. koty uwielbiają mieć za złe.

Jednym słowem, gdy pies jest przy nas, to mamy blisko kogoś, kto kocha nas bardziej niż my jego, i kto zawsze ma dla nas cały swój czas.

Bądźmy dobrzy dla psa!
(To polecenie dla mnie, bo to ja się nie popisałam dobrocią dla Kubusia).
Zapewnijmy psu kulturalne rozrywki!
 ...może jakieś perły światowego kina?




Aktualnie dysponuję płytą "Przygody psa Cywila".
Nie wiem, czy się nada dla Kubusia, bo dla niego jako szeryfa lepszy byłby film o dzikim zachodzie z jakimś mądrym psem w roli głównej.
Ale nie mam pomysłu, ...może nie ma takiego filmu!

czwartek, 17 grudnia 2015

Ziemia jest płaska jak naleśnik

Obiecałam świąteczny wianek na drzwi starszych państwa.
Musiałam terminowo upleść ten wianek, bez względu na jakiekolwiek wymówki, że obecnie czas jest dla mnie towarem  trudno dostępnym. Pokazuję więc wianek na blogu, bo to jest jedyna w tym roku świąteczna ozdoba mojego wykonania; jaka jest, taka jest, ale jest...
Zamówienie miało ogólny zarys: papierowa wiklina. Dodatkowo potem sprecyzowane zostały kolory,  zleceniodawcy stanowczo odmówili czerwieni; ale chyba zauważyli moją zawiedzioną minę, bo zakrzyknęli, że złoto i srebro też są barwami bożonarodzeniowymi, więc w takim wianku świątecznym to mogą być, proszę bardzo!


Zatem wyplotłam wianek, dwa wyplecione dzwoneczki zawiesiłam w środku.
Dzwoneczki są srebrne.
Dla wrażenia lekkości dołożyłam szarfę, złotą... z seledynowym obrzeżem. Wianek zabarwiłam na seledynowo (mam od jakiegoś czasu seledynową fazę i na wszystko, co seledynowe mocno bije mi serce), a po przemyśleniu: na różowo musnęłam wystające krawędzie wianka. Ten różowy przemyciłam zamiast czerwonego.



A żeby były dwa grzyby w barszcz, dołożyłam jeszcze biżuterię: sznureczek złotych gwiazdek!

Choroba Kubusia była początkiem mojego przeobrażenia, więc teraz tak samo jak każdy neofita będę przesadzać (to mówię obiektywnie, bo oczywiście w moim własnym mniemaniu nie ma mowy o żadnym przesadzaniu!)  i bardzo będę wychwalać psi ród.
Wysoko poprzeczki sobie nie stawiam, bo przecież wychwalać psy nie jest trudno.
A to jest pierwsze wychwalenie psa:

Kto potrafi tak kochać?
W ogóle to w sieci jest ogromna ilość rysunków z psami, ...albo ja nastawiona pro na psa wszędzie natrafiam na psy ;))

wtorek, 15 grudnia 2015

Prosta terapia

Czy ja jestem kociarą? czy psiarą?  wydawało mi się, że uczucia rozdzielam po równo, ale dzisiaj zauważyłam, że pomimo miłości do psów, serdeczniej zajmuję się kotami, co niestety widać na moim blogu. Informacji o kotach jest multum, w sam raz na zapełnienie codziennego biuletynu "kocie sprawy", a psa widujemy tu czasami i jedynie jako tło dla kota. Głównie Aszę, a najczęściej było to wtedy, gdy jej rozbuchany instynkt macierzyński kocie dzieci zawłaszczał, bo to takie super fajne było... Nawet teraz, gdy zawiadomiłam na blogu,   że Kubuś jest smutny, to nie raczyłam później napisać, że po uważnej obserwacji wykoncypowałam, że nie jest to zimowy splin,... lub jest, ale spowodowany fizycznymi dolegliwościami.  Jako wynik procesu myślowego wyskoczył mi lekarz. Po zachowaniu Kubusia trudno dostrzec jakieś niedomagania, bo to twarda sztuka (jako szeryf-samozwaniec nie miał na dzielnicy lekkiego chleba), ale smutna mina u zawsze radosnego psa to dość niepokojący objaw. Poszliśmy więc do gabinetu weterynaryjnego i po wywiadzie doktor orzekł, że wpływ jesiennej pory na niemłodego psa zaskutkowały chorobą stawów. Może trochę reumatyzmem. Były zastrzyki, a teraz bierze tabletki, i tak przez miesiąc. Potem dwa tygodnie przerwy i znów. Kondycja psa jest już lepsza, wiec mam nadzieję, że lekarz diagnozę postawił trafną.

Wiele razy Kubuś stosował na nas tę terapię pełniąc czynności psychologa amatora...

...więc my ją stosujemy teraz na nim z dużym powodzeniem, bardzo łatwo jest merdać i całować kochanego psa. Czuję, że w psich domach wszyscy znają tę nowatorską kurację.
Nie umniejszam przy tym kocich terapii, ale to psia wprowadza człowieka w wyjątkową euforię, bo nikt inny nie potrafi tak się zachwycać człowiekiem. Absolutnie prawdziwe jest powiedzenie, że dla człowieka pies jest jedynym bezinteresownym przyjacielem w tym interesownym świecie. Mimo, że koty bardzo się starają, to interesowność niestety leży w ich naturze. (Tym stwierdzeniem bardzo staram się obalić wrażenie, że bezkrytycznie kocham koty, bo kocham właśnie krytycznie).

Teraz druga sprawa, o niej też u mnie było cicho.
W grudniu blogi rękodzielnicze mają cudną oprawę, bo dziewczęta tworzą gadżety świąteczne. Nie jest tak, że mają do zagospodarowania mnóstwo czasu i dlatego zajmują się rękodziełem. Mają za to pasję, która zmusza do do tytanicznej pracy, bo przecież nie są zwolnione na ten czas z codziennych obowiązków.  Natomiast u mnie nie zobaczycie pracy pracy rąk moich własnych. Pomyślałam, że przynajmniej pokażę pracę rąk kogoś innego, kto wykroił, wyjaśnił w obrazkach i wrzucił do sieci. Bardzo to kuszące, bo proste i wykrojone z papieru, więc chciałabym zrobić taką prostą, wykrojoną z papieru choineczkę. Nie obiecuję sobie niczego, bo mam deficyt czasu ...(tytułem usprawiedliwienia: słowo drukowane na dobranoc, to jak dla alkoholika łyk wódy na dobry sen. Rytuał).
To jest ta papierowa choinka:


Śliczna jest, i zdjęcia raczej nie kłamią, bardzo łatwiutko się ją robi.



sobota, 12 grudnia 2015

Zabójczy żart

Niskie chmury utkane z szarej wełny i po jesienno-zimowemu smutno.
Póki co, to niestety z każdym dniem więcej szarości i ciemności, ...ale jest też dobra wiadomość: Jeżeli cierpliwie poczekamy (a nie mamy wyboru), to już niedługo będzie o chwilę więcej jasnego dnia,  konkretnie więcej w takiej ilości: "na Boże Narodzenie na kurze stąpnienie, na Nowy Rok na barani skok".
Taka to pociecha z braku laku.

 
Żeby było do rymu z ponurą aurą i nastrojem, dzisiejsza oferta książkowa brzmi:
" Zabójczy żart" - Peter James
 
"- Kiedyś czytałem - opowiadał Bransonowi - że Francuzi piją więcej czerwonego wina niż Anglicy, a mimo to żyją dłużej. Japończycy jedzą więcej ryb niż Anglicy, piją mniej wina, a też żyją dłużej. Niemcy jedzą więcej czerwonego mięsa, piją więcej piwa i też żyją dłużej. Wiesz, jaki morał jest z tej opowieści?
- Nie.
- Nie chodzi o to, co jesz i pijesz, to mówienie po angielsku cię zabija."


W "Zabójczym żarcie" jesteśmy świadkami skutków pewnego żartu na wieczór kawalerski. Żart jest ekstremalny, ale ludzie przecież szukają podniet i chcą ekstremalnych odczuć. Chcą stąpać po krawędzi, żeby potem przejść na drugą bezpieczną stronę. Tylko, że żart wymyka się spod kontroli... 
Powiem tak: przeczytałam z szaleństwem w oczach od pierwszej do ostatniej strony.




Prawdopodobnie potrzebowałam takiej prozy: zgrozy i wstrząsów, żeby odreagować ciężkie dni. W sumie nie jestem zagorzałą zwolenniczką thrillerów, ale dla wszystkojada (mnie) każdy smaczek ma szansę.

środa, 9 grudnia 2015

Balladyny i romanse

"Jeżeli ktoś ze znajomych Kamy zakładał rodzinę, to tylko po to, żeby móc się rozliczać korzystniej z fiskusem, albo po to, by załatwić czy ułatwić rozliczne, czysto praktyczne kwestie.
Małżeństwo przestało być głębokim związkiem dwojga ludzi, a stało się firmą, spółką z ograniczoną odpowiedzialnością, której działalność wolno bez większego trudu zawiesić albo nawet - ogłosić upadłość, bankructwo.
Wyznaczyć syndyka masy upadłościowej, teściową na przykład.
Gdyby Kama odebrała wykształcenie mniej farmaceutyczne, a bardziej humanistyczne, wiedziałaby, iż monogamiczne małżeństwo jest jedną z wielu form wiążących ludzi.
Gdyby Kama odebrała wychowanie mniej rzymskokatolickie, a bardziej feministyczne, wiedziałaby, iż małżeństwo jako głęboki związek dwojga ludzi jest pomysłem stosunkowo nowym i z gruntu literackim, małżeństwo w takim kształcie bowiem dotarło pod strzechy razem z Gutenbergiem, a przecież wcześniej - i długo później - małżeństwo stanowiło o pogłębieniu patriarchalnej wizji świata, w której rola kobiety została zredukowana do urządzenia służącego rozpłodowi i pracy.
Kobieta, stworzona z Adamowego żebra, długo nie miała duszy, bodaj do soboru trydenckiego.
Gdyby Abraham miał córkę Izaaka, Bóg - Kama nie wątpiła w to ani chwili - pozwoliłby ją zaszlachtować.
Bóg był jak świat, okropny, dlatego Kama w niego wierzyła, najczęściej w niedzielę przed obiadem."

Wiem, że trochę długi ten fragment... , ale stosunkowo -  do książki - nie jest długim fragmentem,  bo ta książka ma 575 stron.
Treść w dwóch słowach, o tyle, o ile można przekazać treść takiej grubasińskiej w dwóch słowach...: 
Bogowie likwidują niebo i piekło,  likwidując wszelkie religie. I żeby rozpocząć nowe życie przenoszą się na ziemię. Bo zamierzają żyć i umrzeć jako zwykli ludzie. A przenoszą się nie gdzie indziej, tylko do Polski - "kraju z promocji". Będą teraz sobie bulgotać na wolnym ogniu polskiego piekiełka w tradycyjnym polskim sosie.
Wśród takich Kam...  we fragmencie wyżej mignęła nam jej osoba.
Mnie się ta proza podobała!  chwilami nużyły filozofie, ale imponowały pomysły, więc ogólnie nie narzekam na swoje pierwsze spotkanie z I. Karpowiczem. I dzięki niemu spotkałam na naszym własnym boisku różnych Bogów przeniesionych z odległych czasów w XXI wiek, m in. Afrodytę, Atenę, Apolla, Jezusa, Mojry, Lucyfera, Ozyrysa, Nike, Aresa, Erosa, Hermesa, który się nie popisał, bo zajumał ludziom kawę i żelazka!




A nawet znalazłam coś, co może być tu ilustracją.
(już dawno znalazłam, ale do niczego jako ilustracja tak bardzo to coś nie pasowało)

Mianowicie wszystko się zmienia na naszych oczach... i to nie tylko w ogólnych zarysach!

poniedziałek, 7 grudnia 2015

W osłabionym składzie

Na rysunku: ja i moje dzieciaki.
Orkiestra gra w osłabionym składzie


Bo Bobek w kiciu.
Chore ucho nie oznacza,  że Bobek miga się od muzykowania, bo tak nie jest, a solówki wykonuje zawsze, kiedy mu się przypomni, że dawno nie wokalizował (powinnam jeszcze zainwestować w tabletki na słabą pamięć dla Bobka, zanim coś mnie trafi)


Grzeczna mina dla zmyłki.

 Z uchem prawie znakomicie, bo leczenie skutkuje. ...


... ale nie wiadomo, czy agresywna bakteria padła już trupem, czy markuje trupa, więc pacjent wciąż jeszcze  rezyduje za zamkniętymi drzwiami. Co bardzo mu się nie podoba i popisuje się w swej gorzkiej samotności filharmonią kocich, rozdzierających serce dźwięków... (moje włosy same z siebie tak dęba nie stanęły, jak je widać na pierwszym obrazku).

Oczywiście jestem trochę złośliwa, bo najłatwiej wyżyć się na słabym (i jeszcze wciąż chorym) Bobku.
A może...
...Bob dostał dobrą posadę na stanowisku urzędnika państwowego...  ucho mu przewiało na służbie, wiadomo, że w kocich sortach mundurowych bieda aż piszczy. A kot jak don Kichot walczy do końca...

... ale jak będzie długo na L4 to go wykopią z roboty. 

(Na pewno Bobek chciał dorzucić dwoje trzy grosze do domowego budżetu!
bo tamten kredyt zlikwiduje nas niczym antybiotyk kocią bakterię).

czwartek, 3 grudnia 2015

Aneks i errata

Byłam zajęta zawirowaniem i harówą w życiu prywatnym i zawodowym, więc poleciałam po łebkach;  teraz podkoloruję wczorajszą relację.

Tak więc to nie były jedynie dwa noże i siekiera,  przedtem mąż był poddawany skomplikowanym torturom ze średniowiecza.
Pomogły, i widać już nawet rąbek białej flagi.
W sprawie Bobka zalecono izolatkę. Jego bakteria jest trochę agresywna, i nie tęsknię za następnymi chorymi uszami reszty zwierzyńca, wystarczą mi kocie rzygi z biegunką,  łysienie i grudniowa apatia (albo jeszcze listopadowa).
Inne problemy, te bardziej skomplikowane, to się nie rozwikłały, a raczej vice versa.

I następna sprawa.
Zofia Stryjeńska nie była żadną przyjaciółką Olgi Boznańskiej, ani tym bardziej jedną z tych przyjaciółek Olgi, które ograbiły ją na śmiertelnym łożu. Zwracam Zofii honor, bo jeżeli napomknęłam coś na ten temat, to zupełnie bez sensu.
Ale o tej fałszywej przyjaźni wokół Olgi to absolutna prawda, przytaczam fragment na potwierdzenie:

"Maria Roztworowska w znakomitej biografii Boznańskiej podaje nazwiska kilku "zaprzyjaźnionych" pań, które odwiedzały artystkę w ostatnich tygodniach życia, ale pozostaną one znane wyłącznie czytelnikom jej książki.
Po latach nie sposób cokolwiek udowodnić..."

Na przypomnienie dwa obrazy Olgi Boznańskiej.
Pomarańczarka



Dziewczynka z chryzantemami
 
W książce Sławomira Kopra ("Królowe salonów II RP") jest dosłownie napomknięte, że niejednej prywatnej kolekcji chlubą jest obraz Olgi Boznańskiej,  pochodzący z "kompleksowego oczyszczenia" pracowni przez jej przyjaciół.

Zofię Stryjeńską  najlepiej przedstawią jej dzieła; znamy je przecież, ale czy ktoś kojarzy np. "tańce polskie" z twórczością Zofii?


 
Nie zakończę wesołym oberkiem lub kołomyjką, bo znów na smutno.
Kubuś jest smutny.

Wpatrzeni w Bobka,  Kubusia zaniedbaliśmy, bo skądś ten smutek się wziął.
Gdyby tak pomogła kuracja: coś smacznego i wszystkie reflektory na psa.....

środa, 2 grudnia 2015

Poprztykałam się

Kobieta z prawej strony to ja (element rozpoznawczy: korale i kolczyki), a facet rozłożony przy stole to mąż (element rozpoznawczy: siekiera i dwa noże).


To nie jest najwyższej jakości przyjemność, do której może służyć mąż, ale nie będę drobiazgowa, a krwawe igrzyska na mężu są wg mnie trochę niedoceniane.. Takie przyjemności też mają swój urok. Opinii mężów oczywiście nie bierzmy pod uwagę (zasztyletowanych bądź nie), bo popsują statystykę.
Tak się ostatnio złożyło, że na przyjemności rękodzielnicze nie mam czasu (na rękodzieło pod nazwą: poprztykanie, to czas znajduję).
Natomiast jest jeszcze czytanie jako przyjemne z pożytecznym, bo służy wyciszeniu emocji, i można je realizować w najdziwniejszych antraktach.
Tak właśnie czytam "Królowe salonów II RP" i w jednym rozdziale znalazłam prawdziwą perełkę do wzięcia na pociechę dla niektórych artystek, które bardzo długo cyzelują swoje dzieła.
Bowiem polska artystka światowej sławy, malarka Olga Boznańska (wydaje mi się, że zbyt mało doceniana w ojczyźnie) pracowała tak:


"...malowała zbyt wolno i 'portrety robiła wprost całymi latami'.
W efekcie 'model się zestarzał, wyłysiał, ożenił, schudł, musiał pozować, chciał czy nie chciał, chyba że umarł'.
A Boznańska z całym spokojem 'stała tak nieodmiennie całe dni przy sztaludze z nieodstępnym papierosem w ustach'.
A gdy odkładała pędzel, to 'żywiła myszki i kręciła papierosy'.

Jest to relacja Zofii Stryjeńskiej (wielkiej artystki wydaje mi się, że zbyt mało docenianej w ojczyźnie).
Nie wiem, czy obie panie były przyjaciółkami, może jeszcze to doczytam, ale mam nadzieję, że nie.
Z perspektywy widać, że Olga nie miała szczęścia do przyjaciół, opuścili ją w chwili śmierci, natomiast przypomnieli sobie o niej w odpowiednim czasie na rozdrapanie dobytku. Bo został on w całości rozkradziony. I po zgonie Olgi znaleziono w pracowni cztery niewielkie obrazki i kilka bezwartościowych przedmiotów.


"Królowe salonów II RP" Sławomir Koper

Jak widać na powyższym przykładzie przyjaźń między ludźmi toczy się różnymi kolejami i często wykoleja.
Podobno psy są jedynymi przyjaciółmi człowieka; ja bym rozszerzyła spektrum na koty (psy, psy, ale to z kotem mam obrazek do wklejenia, bo kot łagodzi stres, a łagodzenie stresu to jest bardzo  przyjacielskie zachowanie. Moje koty obecnie zajmują się chorowaniem i na tę chwilę to ja muszę łagodzić ich stresy, łącznie z buczeniem kołysanek na kocią nutę).


Kołysanki nie dotyczą Bobka ze względu na problemy z uszami, przecież nie będę swoim buczeniem kopać leżącego. Mój biedny Bobek miał chore ucho, a gdy się z uszkiem poprawiło to przestał brać lekarstwo. Tydzień był spokój, a teraz drugie ucho jest zaatakowane ze zdwojoną siłą, zaropiałe i chyba bolące. Jeżeli ktoś nie wierzy w andrzejkowe wróżby, to mam dowód, że się sprawdzają, bo mój wosk w andrzejki wylał się na kształt kociego ucha. Niektórzy się wyśmiewali, gdy mówiłam, że to kocie ucho, ale moja dusza mi tak mówiła i teraz wyszło, że dobrze mówiła.

piątek, 27 listopada 2015

Koszyk z kotkiem

Uplotłam koszyk.
Zamazałam go jedną warstwą farby na biało.
Uszyłam pokrowiec z bawełny w biało szare pasy.
Ozdobiłam zewnętrzne wywinięcie pokrowca jasną pasmanterią.
Pasmanterię podszyłam granatowym paseczkiem - dla kontrastu.
Miałam nadzieję, że dzięki temu zabiegowi koszyk ożywi się kolorystycznie.
Nie tylko się nie pomyliłam, ale okazało się, że wyjątkowo dorodnie koszyk się ożywił, choć to nie pasmanteria się wykazała.
(Oczywiście w ogóle nie zdziwiłam sie temu dorodnemu ożywieniu!... wszystkie koszyki w domu są zawsze szczelnie zapakowane kotami i dziwne by było, gdyby nagle ten jeden kosz nie zyskał dla siebie dobrze odżywionego ożywiciela).


To właśnie jest ten kosz podwójnie ożywiony.

A był on przeznaczony dla tej samej osoby, która dostała ode mnie zamienniki za nieuplecione na czas kosze wiklinowe.
Zamiennikami były pudła kartonowe ze sklepu osiedlowego. To były pudła po drogich czekoladkach, nie  jakimś byle czym. I nie były wykonane z ordynarnej tektury, tylko z tektury gładkiej i eleganckiej. Postarałam się przy tych pudłach! (żeby je odnależć w morzu i zalewie  bylejakości pudłowej).
Kosze pudłowe wtedy były zapchajdziurą, a tylko wiklina priorytetem, więc usiadłam do splatania z zamiarem wypełnienia wcześniejszej obietnicy na wiklinę do szafy.
Więc kosz miał już przeznaczenie, ale przecież między ustami a brzegiem pucharu dużo się może zmienić.  No to się zmieniło.
Dlatego się zmieniło, bo ktoś ze smutnym obliczem pochwalił go spontanicznie i ja zapałałam potrzebą ożywienia mu na chwilę oblicza darowując ten ożywiony granatową wstawką koszyk. Prawda jest taka, że za spontaniczną pochwałę dałabym się pokroić na plasterki, nie tylko oddać koszyk...
Ten ktoś powiedział, że synowi Pacharka taki koszyk umiliłby smutne sieroctwo... (dosłownie powiedział: może jakbym włożyła na dno kosza poduszkę, to Igorek bedzie zadowolony ?)


Specjalnie pstryknęłam zdjęcie koszykowi w pobliżu Aszy, którą zaskoczyłam na kamuflowaniu się w fotelu. Kamuflaż polegał na genialnej metodzie, że jej tam nie ma. (A może rzeczywiście fotel okupowało ciało astralne Aszy, albo to były zwykłe omamy optyczne, bo Asza  oczywiscie grzecznie jak zwykle spała na swoim posłaniu).
...Można dostrzec stempelki łapek na obiciu  fotela, i jest to przewodni motyw zdobniczy w całym domu. Tutaj mniej wyrazisty, ale są miejsca silnie i gęsto zaznaczone tym wzorkiem, bo nasze koty dbają, żebyśmy nie wpadli w męczące stany lękowe z powodu jakiegoś pustego, bo nieostemplowanego zgrabnym wzorkiem miejsca! takie koty to skarb.

wtorek, 24 listopada 2015

Co wesołego w listopadzie? chyba nic

Zdarzyć się może, że ktoś z nas zostanie teleportowany do czasów cygańskich taborów, i jak ma przeżyć zimną listopadową noc?
Jest praktyczna rada!

 
(1968r.)
- Nie zawsze tabor wpadał.
Dzieciaki filowały -"Idą gadziei! - na ten sygnał każdy się chował.
Czasem byli parę metrów od nas.
W razie obławy nocowaliśmy pod gołym niebem, nawet późną jesienią.
Robiło się wtedy ognisko olchowe - olcha nie daje dymu, tylko krótki płomień - dwie godziny grzało ziemię.
Potem na gorący popiół z żarem kładło się mokre gałęzie.
Na to słomę, żeby suszyła parę.
Na to plandeki i pościel.
Ale spanie!".

Ten obrazek zamieszczam, żeby zareklamować, że jeżeli trzeba się ukryć, to sposób się znajdzie. (Ale jak on się ma do tamtej rady, to nie wiem. Znalazłam fajny obrazek, i wklejam).



Dobrą radę mamy za sobą, teraz dobra informacja.

(1963r.)
Średnia pensja - 1.763 zł.
Kostka najtańszego masła - 16 zł.
margaryny - 6 zł.
bochenek chleba - 4 zł.
ćwierć litra śmietany - 5,80 zł.
batonik "Danusia" - 4,50 zł.
tabliczka gorzkiej czekolady - 19zł.
dolar na czarnym rynku -80 zł.

Okrutnie współczuję finansom naszych rodziców i dziadków. Tych cen z górnej półki, a nawet z pawlacza...

Tamtą poradę zilustrowałam fajnym zdjęciem, a do tej informacji żadnej foty nie mam, więc rozkoszujmy się porównywaniem cen do teraźniejszych. Szczególnie, jeśli się weźmie do porównania ceny z Lidla albo z Biedronki i naszą średnią krajową, to naprawdę może się poprawić humor, przynajmniej na tę chwilę, bo wiadomo, że cieszyć się  i tak nie ma z czego... w sumie nie wiem, co by się musiało zdarzyć, żebyśmy poczuli się idealnie szczęśliwi. Na pewno nie na wiadomość o cenach spożywczych z 1963 roku...

To są urywki z pewnej książki.
Przepisałam akurat takie urywki - ciekawostki, bo nie chcę nas wpędzać w smutny nastrój, a przy innych fragmentach byłoby to jak w banku.

"Farby wodne" Lidia Ostałowska

Książka - wspomnieniowa,  reportażowa i na wielu płaszczyznach. Geograficznie oddalonych od siebie tysiące kilometrów, oraz czasowych, bo  poprowadzonych przez kilka dziesięcioleci. 
Parę zdań, o czym jest.
Główną bohaterką jest Żydówka z Czech, Dina Gottliebova;  maluje w obozie w Birkenau numery na budynkach. A ponieważ jest zdolną malarką, więc również portrety żon esesmanów. Kiedyś na ścianie baraku namalowała scenę z "Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków" W. Disneya (a po wojnie zostanie żoną głównego rysownika u Disneya, Arta Babbitta). Wtedy jej twórczość zauważa Anioł Śmierci, czyli Josef Mengele, i na jego polecenie akwarelami robi portrety podludzi do eksperymentów medycznych. Każdy pewnie pomyślał o Żydach, lecz nie. Tu prześladowania dotyczą Romów.


Wątków jest dużo, nie będę nic ujawniać; te wszystkie wątki połączone są mocnymi nićmi z główną bohaterką i mocno się jej trzymają. Jeżeli ktoś się książką zaciekawi, to ją przeczyta i wszystkiego się dowie.

Chciałam, żeby trochę było wesoło, ale słabo mi idzie, bo następna wiadomość, tym razem lokalna, bo sąsiedzka z mojej ulicy, też mało śmieszna. Spotkałam się z sąsiadką (tą, której kocur Pachar startował skutecznie do mojej Małej Mi) i dowiedziałam się, że Pacharek jest już w kocim niebie. Mała Mi nic o tym nie wie, bo listopadowe dni przesypia, a budzi się tylko w porach posiłków. Tak na Pachara nadawałam, że stary dziad młodą kotkę zabajerował, a teraz szkoda mi tłuściocha, a głównie sąsiadki.  Dobrze, że w odpowiednim czasie wzięła na wychowanie syna Pacharka i Mi, może szybko otrząśnie się z żalu. Nie ma innej rady.

piątek, 20 listopada 2015

Skazana na piekło

Natalie, wyjeżdża w podróż biznesową do Wenezueli, która to podróż ma być jednocześnie fajnymi egzotycznymi wakacjami, więc dziewczyna zabiera na te wakacje córeczkę Nikitę.
Biznes, gdyby się udał, a w tym celu był przecież realizowany, miał dostarczyć środki finansowe na całkowitą zmianę życia młodej matki, która czuje, że nadszedł już najwyższy czas na zmiany. (tu trzeba wyjawić, że młoda matka oprócz ukochanego dziecka  miała też inną pasję, ale z niej nie była dumna - uzależnienie od narkotyków. I właśnie potrzebna jej była większa kaska na powrót do życia bez ćpania, a nie że na większą ilość narkotyków, absolutnie!). Zły los tylko czekał, żeby się wtrącić, więc zainteresował się Natalie i doprowadził do zmiany jej życia, tylko że odbyło się to zupełnie inaczej niż dziewczyna sobie wymarzyła. A posłużył się w tym celu służbami celnymi, które skutecznie uniemożliwiły Natalie sfinalizowanie jej biznesu, czyli przemytu kokainy. W rezultacie została skazana na dziesięcioletnie piekło wenezuelskiego więzienia.
Okazuje się jednak, że jeżeli człowiek nie chce się poddać złemu losowi, to jest szansa, że zła passa minie. I minęła, bo po kilku latach Natalie ucieka z piekła (prawie niemożliwe, ale nie tak całkiem, skoro prawdziwe), wraca do Anglii, zrywa z nałogiem, odzyskuje dziecko  i opisuje całą tę historię w książce "Skazana na piekło". Czyli nie ma tego złego itd...jeżeli się walczy, ma się oręż i jednak trochę szczęścia jest mile widziane. Zwycięskim orężem była dla Natalie miłość do córki.

W wielkim skrócie streściłam książkę, jeżeli ktoś zechce ją przeczytać, to sporo dowie się o wenezuelskim piekle. A jest to autobiograficzna powieść, wszystko to zdarzyło się naprawdę,  i jeżeli akurat się potrzebuje przykładu na zwycięską walkę (wszystko jedno na jakiej niwie), to ten przykład się tu znajduje.
Czas na uryweczek.
Jego bohaterem jest biało-rudy kot Leo, ulubieniec matki Natalie.
(chociaż mogłam dać tu jakieś drastyczne piekielne sceny, jak od klasyka, czyli Dantego, ale wolę proste rozrywki, a nie jakieś makabry kąpania w smole. Proste rozrywki, czyli np. odkurzanie...)


"Zwierzak ten miał dość dziwne upodobania.
Lubił na przykład, gdy go odkurzano.
Sprzątaniem zajmował się dziadek i gdy tylko brał odkurzacz do ręki, natychmiast przychodził kot i się napraszał, żeby też go odkurzyć.
Pękaliśmy ze śmiechu."

 




Znalazłam w sieci ten filmik i aż się prosił, żeby go tu wkleić jako załącznik do informacji o porąbanym Leo. Filmowy biało-rudy kot też lubi brać aktywny udział w odkurzaniu, widać... w zamazanych zarysach, ale sytuacja jest opisana i ćwiczmy mięsień wyobraźni!


Okładka książki: "Skazana na piekło" Natalie Welsh.

poniedziałek, 16 listopada 2015

Dwa kosze do szafy

Sprawa pilna kryminalna: dwa kosze do szafy potrzebne! (Potem się okazało, że status pilnych mają taki stary, że pamięta on love story Anny Jagiellonki i BogusławaX....)
Prawdą jest, że planowałam upleść kosze do szafy już dawno, ale nikt nie mówił: wyplataj szybko, jak najszybciej i terminowo, bo gdyby tak powiedział, to bym wyplotła. Z tej okazji nakręciłabym sobie trochę rurek, bo zapasik się skończył. Spory był, ale nie oszczędzałam. Durnoty kręciłam i nie żałowałam ich dzieciom do zabawy (no trochę żałowałam, ale rozsądek brał górę, bo rurki w zabawie tyle uciechy dawały kociakom, że poezja). Jednak ukręcenie i wyplecenie to nie wsadził -wyjął, nie zrobi się tego na pożar... Ostatecznie wyplatania koszy nie odwołałam, nigdy bym do tego nie dopuściła, ale w tempie ekspresowym wydumałam, skrystalizowałam i ucukrowałam pomysł na zamienniki dla wiklinowych koszy do szafy.
Wzięłam ze sklepu kilka pudeł kartonowych. Wybrałam z nich dwa po słodyczach. Dlatego po słodyczach, bo inne znalezione pudła były po mydle i okazało się, że zachowały w sobie na zawsze aromat tego mydła. Co może nie byłoby do końca złe, zależy, co miałoby być przechowywane w tym pudle. Może coś smakowitego dla moli, a wtedy nie wylęgłyby się, bo podobno nienawidzą zapachów czystości, a mydło w końcu kojarzy się z czystością...hehe. Pudło o zapachu mydła odrzuciłam z przykrością, bo mnie bardzo podobał się mydlany rześki zapach.
Miałam już przygotowane dwa pudła saute, teraz należało je ugarnirować.
Pierwszy pokrowiec uszyłam z miękkiej tkaniny w kolorze bakłażana, ozdobiłam różowymi lampasami oraz uchwytem zaplecionym z tych dwóch kolorów w warkoczyk. Kolorystyka okazała się nieskomplikowana i przyjemna w odbiorze.
Pokrowiec ładnie przylega do pudełka. Na zdjęciu widzę, że coś słabo przylega, szczególnie z lewej strony, ale to dlatego, że nie przyklepałam, a tak w ogóle to przylega, zdjęcie niekorzystne jest bardzo dla tego ładnego pudełka, hehe.

Pokrowiec nakłada się na pudło od góry prostymi dwoma ruchami, bo tkanina jest elastyczna, dlatego takie to łatwe w obsłudze. Spód pudła jest nie tknięty moją inwencją, nijak go nie poprawiałam,  sam z siebie jest gładki i mocny.

Następne pudełko obudowałam tkaniną trochę inaczej. Tkanina w biało-szaro-czarny wzorek to płótno dość sztywne, nawet nie tyle sztywne, co nie miękkie. Raczej nie byłoby łatwo jak w poprzednim wypadku ubrać pudełko naciągając z góry pokrowiec, bo płótno nie jest uciągliwe w żadną stronę. Uszyłam więc pokrowiec na całe pudło, w środku pokrowca wszyłam suwak, żeby można było kiedyś pudło odpakować i odświeżyć pokrowiec. Poza tym tej tkaniny mam sporą ilość, mogę nożyc używać zamaszyście, więc  nie poskąpiłam.
Cały kosz jest w estetycznym lekko błyszczącym opakowaniu, nie wiem jak to możliwe, ale naprawdę się lekko błyszczy to płótno, i nie jest widoczny ani skrawek gołego kartonu. Uchwyt upleciony jest w przeciwstawnych barwach, biel do czerni.


To są te dwa wydumane kosze do szafy.
Jestem zadowolona, bo błyskawicznie zareagowałam na zażalenie. No i kosze wzbudziły ponownie serdeczne uczucia w stosunku do mojej osoby i spodobały się właścicielce szafy. Jednak nie załatwiły kwestii do końca, były oliwą na wzburzone wody,  więc będę kręciła w najbliższym czasie rurki, żeby mieć z czym przysiąść nad wikliną.
Tu dwa kosze cyknięte z bocznego przodu.
A tu kosze z lotu ptaka.

No i tak właśnie w szybki sposób brzydką dziurę na honorze załatałam...

czwartek, 12 listopada 2015

Czerwony koszyk

Czerwony koszyk wyściełany złocistymi liśćmi na białym tle i z atłasową kokardką na przodzie.
Ta kokardka po to, żeby odróżnić, gdzie przód, gdzie tył.
Złocistość liści na białym pokrowcu po to, żeby czerwień odagresywnić.


Zapytałam koleżankę, czy kosz może być czerwony. Ostatnio uplotłam jej komplet białych koszy i  ta biel już lekko mnie znużyła, zmęczyła i zemdliła. A że zwykle sądzi się innych po sobie samym, więc stwierdziłam, że ją też na pewno znużyła i zmęczyła. (Zemdliło mnie ewentualnie od czego innego). Koleżanka zgodziła się na kolor kosza czerwony, byle czerwony był trochę złamany. Rozważyłam problem i zrobiłam tak: nie rozrzedziłam czerwonej farby, żeby nie wynikł pastelowy z tego rozrzedzenia, a czerwień złamała się sama w ten prosty sposób, że gdy położyłam jedną warstwę czerwonej farby na kolorowych splotach i te kolorowe przebijając utworzyły melanż, czyli jakieś tam złamanie. No ale zdjęcia nie oddają tego wyrafinowanego efektu;))


Miałam obrus w jesienne liście, rzadko go używałam, prawie wcale, bo jesień to nie jest moja ulubiona pora roku.  Porządny len, tylko ten wzór do niczego mi nie pasował, i dlatego miałam ochotę obrus relegować ze swojej szafy, ale trochę szkoda, bo przecież ten len taki porządny... No i się udało, obrusa szczęśliwie się pozbyłam.

Nowa właścicielka w związku z tym jesiennym pokrowcem zapytała, czy uszyłabym jeszcze trzy sztuki poszewek na pozostałe trzy pory roku, bo zimą chciałaby mieć motyw zimowy, wiosną wiosenny, a latem letni. Jak najbardziej uszyję, tylko poszukam odpowiednich wzorów sezonowych.

Dno kosza również jest czerwone.
Wszystkie kosze dla tej koleżanki plotę na tekturowym dnie, takie jej było życzenie, a dla mnie to tylko lepiej, bo nie wytracam rurek.

W Rudziu odkryłam wielki talent do papierowej wikliny.
Rureczki go fascynowały, ale największe szczęście miał, gdy we wściekłym amoku odplatał to, co ja zaplotłam. Ciekawe, czy zastępcza mama pozwoli mu  rozwijać rozbudzone zainteresowania. Oczywiście niekoniecznie w wiklinie, ale... Np. gdy nakręci klientce włosy na wałki czy papiloty, to potem niech pozwoli Rudziowi we wściekłym amoku odkręcić włosy z wałków czy papilotów. Może Rudziowi spodoba się taka rekompensata za wiklinę,  której już sobie nie odkręci...


A nad ogólnością i szczególnością czuwał aniołek, który dostałam od Oli. Używam go jako zakładki do książek, bo mam cztery zakładkowe frywolitki. Tymczasem aniołkowi nie wystarczało siedzenie między kartkami i zajął się na boku dodatkową robotą. No bo dzięki komu tak ładnie mi wychodzą prostokątne kosze?  sama widzę, że są bardzo udatnie uplecione. Wiadomo, że to aniołek maczał w tym swoje skrzydełka.

Aniołek w srebrze i bieli.
Wiem, że nie widać srebra na zdjęciu, trudno, cieszmy się, że w ogóle go widzimy, bo aniołek to nie jest kokardka czy jakiś listek. Tylko mix mgły, tęsknoty i esencji tysiąca róż. Mój aniołek.

wtorek, 10 listopada 2015

Ciesz się z drobiazgów

Jakie to dziwne, że człowiek może za jednym zamachem zmienić swoją sytuację, byle tylko chciał:
Cieszyć się ze szklanki pełnej do połowy.
Postrzegać życie w kategorii  możliwości.
Używać śmiechu w hurtowych ilościach, bo śmiech to benzyna życia.
I sprawdzony czynnik terapeutyczny.



Ja tymczasem planuję uczciwie cieszyć się z drobiazgów, bo skończyłam koszyk.
(na fotce fragment koszyka;  te dwie rurki puszczone centralnie to sposób przeciw monotonii ósemkowych splotów).



Szczegóły wkrótce.

Tak w ogóle to nic wesołego u mnie się nie dzieje, czyli zgodnie z aurą, bo w domu mamy tak samo jak za oknem częściowe zachmurzenie i możliwość opadów. (I trzeba będzie zastosować metodę śmiechu głupi do sera)

Przy lekturze "Wszystko z miłości" nie wybuchałam śmiechem, bo to inna kategoria prozy. 
Dwadzieścia cztery utwory, lekkie, proste; bo łatwo i miło się czyta, jednak  czasem z tej prostoty coś zadławi w gardle nie wiadomo skąd.
(wiadomo skąd, napisałam, że nie wiadomo, bo tak fajnie tajemniczo zabrzmiało)

"Obliczone kroki na ścieżce.
"Co słychać?" - pytają nas.
"Jak zwykle" - odpowiadamy.
Nasze życie - znajome, sprawdzone, bezpieczne.
Zdajemy się nie zauważać niepowtarzalnego uroku powtarzalności, dopóki nie przekonamy się jak łatwo, choćby na chwilę albo i na całą wieczność, może zostać nam odebrane.
Zanim zgaśnie światło, zadrży ziemia albo znajdziemy się sami na zimnych betonowych schodach..."


Życzę wszystkim miłego Dnia Niepodległości i oddalam się, bo Morfeusz wzywa mnie na spotkanie.