I równie trudno.
Dziś można zyskać rozgłos dzięki jedzeniu pająków przed kamerami telewizyjnymi, a o mnie stało się głośno z powodu zupy czekoladowej i chleba z pastą kawiorową w stołówce szkolnej.
Jedzenie obiadów w szkole jawiło mi się jako chodzenie do luksusowej restauracji sześć dni w tygodniu.
Żyłam w tym przekonaniu do 1987r., od którego przez jakiś czas faktycznie dane mi było jadać w ekskluzywnych lokalach.
Pewna gazeta poprosiła mnie o artykuł na temat sztokholmskich restauracji z gwiazdką w przewodniku Michelina.
Na pierwszy rzut oka to wymarzone zlecenie, ale po trzech dniach w luksusach byłam skłonna zrobić wszystko, żeby tylko zostać w domu i utrzeć sobie trochę brukwi.
Jadłam ślimaki z Prowansji, solę z Zelandii, pierś kurczaka z nieszczęśnika tuczonego kukurydzą, odwłoki homarów norweskich, mus z białej czekolady z truflami wykopanymi przez szkoloną świnię we francuskich Alpach.
Piłam burgunda z Burgundii, wino bordeaux z Bordeaux i prawdziwego szampana z Szampanii.
Dokładnie tak jak rodzina Prousta.
Tylko, że to było ich jedzenie, a nie moje.
Nie odpowiadało mi towarzystwo trufli, po ślimakach czułam się nieswojo, a wina upajały mnie alkoholem.
Zatęskniłam za talerzem rosołu z łosia z zimnymi kluseczkami z kardamonem."
Jak przeczytałam ten fragment książki, to przypomniałam sobie taki przypadek z własnego życia.
W wakacje po liceum pracowałam w takim ogródku kawiarnianym. Razem z koleżanką dygałyśmy tam całe dnie i zarobiłyśmy wtedy dużo many, a dodatkowym walorem tej pracy było to, że nie miałyśmy kiedy ich roztrwonić i po wakacjach byłyśmy baardzo bogate. A jeszcze do tego wciąż napychałyśmy się rarytasami, jakie oferowała kawiarenka. W menu były różne grillowe kombinacje szaszłykowe, frytki, zapiekanki itp. i rozmaite przekąski do piwa, bo piwo z kija było tam zachwalane, jedzenie też było zachwalane. Raczyłyśmy się tym wszystkim jak dzień długi i szeroki (tylko piwem oczywiście nie), a apetyt nam dopisywał, bo żarcie było smaczne, pikantnie doprawione i prawda jest taka, że głównie na to poleciałyśmy zatrudniając się w tej kawiarence.
Kiedyś pod koniec wakacji, gdy szykowałyśmy rano rozruch koleżanka rozmarzyła się:
- Ale bym zjadła rogalika z masłem i popiła kubkiem kakao!!!
Tym samym tonem jej odpowiedziałam:
- A ja jajeczko na miękko!!!
Wtedy się dowiedziałyśmy na własnej skórze jak można tęsknić za prostym jedzeniem.
Wiem, że frytki z szaszłykiem trudno uznać za wykwintne, ale my właśnie tak je traktowałyśmy. Temat zdrowego odżywiania dla nas nie istniał, po pierwsze i ostatnie miało być smacznie!!! takie byłyśmy dwa ptasie móżdżki (sory ptasie).
Wniosek wysnuł się sam: Prawdziwe luksusy szaleńczo szkodzą człowiekowi.
Bodil Malmsten już po trzech dniach luksusów zatęskniła za talerzem rosołku z kluseczkami.
Nam luksusy pospoliszego asortymentu obrzydły dopiero po miesiącu (albo i dwóch).
Bodil Malmsten
Piękna to książka, gdzie surowa przyroda, jakieś niewyjaśnione tajemnice rodzinne (bo kilka spraw pozostaje sekretem, szkoda) i życie dziewczynki, którą kiedyś była autorka, a teraz opisuje ją chłodnym okiem. Lubię bardzo taką prozę.
Nie mogę czytać o jedzeniu... no przecież od takich tekstów bez przerwy głodna bym była! Ten mus z białej czekolady z truflami... nie mam pojęcia jak smakuje, ale biała czekolada działa mi na wyobraźnię;-)
OdpowiedzUsuńWyszkolone świnie szukają trufli, które na tę chwilę przybierają postać grzybów. Bo przedtem były czekoladkami o smaku rumowym (ja to nie znam tamtych, tylko praliny dobrze znam). I pasują do musu z białej czekolady (a może tamto danie smakowałoby jak pieczarki w śmietanie? haha
UsuńTak sobie pomyślałam czytając, czy to jest tęsknota za prostym jedzeniem, czy za jedzeniem domowym. Czego bym w życiu nie próbowała to i tak nic nie przebije smaku ciepłego smażonego sera mojej babci położonego na pajdę chleba posmarowaną masłem. Chyba każdy ma takie "swoje" jedzenie, które kojarzy mu się z domem. A swoją drogą, w tym pędzącym życiu domowe jedzenie, też dziś bywa luksusem:)
OdpowiedzUsuńLuksusem największym! bo najłatwiej wejść na kebaba, albo jakąś pizzerynkę. Chociaż teraz modne się zrobiły pierogarnie, czy naleśnikarnie, ale to i tak nie te pierożki i naleśniki, które obracamy sobie na podniebieniu we wspomnieniach. A ja to czasami jestem taka nienormalna, że niczym kompletnie nie potrafię się nasycić, jeżeli chętka mnie złapie na coś, czego akurat nie ma (no i pewnie powinnam się zastanowić nad swoim zdrowiem psychicznym!:))
UsuńJak jeszcze ktoś nam to domowe jedzenie ugotuje to dopiero luksus :)) Teraz żyję z dala od domu i nie powiem, tęsknię za obiadkiem od mojej babci ;))
OdpowiedzUsuńCokolwiek by to mogło być, byle samemu nie robić! ostatnio postawiono przede mną talerz makaronu z serem i okazało się, że to jest moje najulubieńsze danie świata!
UsuńTak to jest. Doskonale to rozumie, że można w takich sytuacjach tęsknić za zwykłym prostym jedzeniem.
OdpowiedzUsuńBo proste jedzenie nie jest nudne. Tylko wymyślnych frykasów ma się dość (ale ja chętnie bym sobie powybrzydzała:))
Usuń