środa, 29 kwietnia 2015

Kieszenie

Jeszcze nie wybiło południe, a ja już musiałam ratować resztki swojego dobrego humoru. 
Zaczęło się niewinnie,  zdmuchnęłam kurz z kartonów z zapakowanymi na zimę ubraniami i przystąpiłam do  kompletowania letnich ubrań.
Nie wiem, w czym ja chodziłam w zeszłym roku? może składałam jakieś śluby skromności, o których nie pamiętam.
Do prawie każdej sztuki moich ubrań można się przyczepić, prawie same szmaty-szkarady, i raptem tylko dwie ładne bluzki na okrasę.
Dżinsy, w których całe ubiegłe lato odpękałam i sobie je chwaliłam, teraz pokazały coś dla mnie niemiłego. Konkretnie, że mam płaski tyłek! (Oszczędzę Wam opisu innych mankamentów, bo post dotyczy tylko tylnych kieszeni).
W ramach szybkiej reakcji na problem postanowiłam przekształcić  tylne kieszenie (nie tyłek)  w efekt wypukłości.
Co zrobiłam? na jedne kieszenie naszyłam drugie, i to takie z klapką.
Tym właśnie pomysłem uratowałam resztki dobrego humoru, który prawie mi zdechł po konfrontacji z zeszłoroczną letnią szafą.
Ale potrzebowałam jeszcze znaleźć jakieś inne dżinsy, z których dałoby się odzyskać kieszenie.
Tadamm...
te kieszenie pochodzą ze starych dżinsów Adasia, (kiedyś u nas je zostawił, nie były poszukiwane, a teraz to już za późno, bo dawno z nich wyrósł) są na szczęście małe, bo poszerzenia tyłka to akurat nie potrzebuję.
 
Po wykonaniu tej pracy dowiedziałam się od bliskiej osoby, że powinnam zastanowić się nad poświęceniem pewnej ilości swojego czasu na swój rozwój umysłowy. 
(Rychło Marychno)
Osoba uzasadniła, że jednym ludziom mądrość jest dana przy urodzeniu, a do innych trafia przez kontemplację, ja jestem w grupie tych innych.
Przyzwyczaiłam się do słuchania i ignorowania tego rodzaju rad, więc nie spodziewajcie się tutaj  wkrótce wybuchów gejzerów mądrości, chociaż byłoby to pewnie z pożytkiem dla Potyczek.

Nawiasem mówiąc inne ubrania to w dalszym ciągu temat drażliwy i dramatyczny, ale póki co projekt "dżinsy" zakończył się sukcesem, i jeszcze je ponoszę z zadowoleniem.

A, i w dalszym ciągu nie podjęłam aktywności na niwie rękodzieła, tylko mam te kieszenie, co to je męczyłam od kilku dni.


 


Według mnie skrzynka piwa jest dobra w każdym wieku i dla każdego.
Jakieś protesty?

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Trudne sprawy

Wczoraj widziałam taką scenkę rodzajową:
Dzieweczka jak landryneczka (taka słodka, że tylko do schrupania) wybiega w podskokach z domu, biegnie do leżaka, który na trawniczku w półcieniu czeka rozłożony i lokuje na nim swe dziewczęce wdzięki.
I nagle jak spod ziemi zjawiają się kawalerowie (niewykluczone, że niektórzy żyją w konkubinatach, ale jak to mężczyźni, zawsze gotowi). A wszyscy piękni, dorodni, a jeden to nawet  egzotyczny Tajlandczyk ze smutkiem tropików w oczach...
Po chwili milczącego skrępowania, jeden odważny chłopak podchodzi kilka kroków do dzieweczki, chce chyba zacząć nawijkę, ale nie zdążył zacząć, bo jak z procy wystrzelił z domu ojciec dzieweczki, jednym skokiem wylądował na trawniczku, sprał chłopaka po pysku, dzieweczka dała dyla, chłopcy się rozpierzchli.
Bo nikt nie spodziewał się, że panienka ma ojca wariata.
Panienka raczej to wie, ale wciąż ma nadzieję, że mu przejdzie wariactwo.
A ja potwierdzam, że Tofik to naprawdę wariat!
Mała Mi ma szalone powodzenie, chłopcy zlatują się do niej z całej dzielnicy, (syjama to pierwszy raz na oczy widziałam, może nie prosto z Tajlandii, ale w sąsiedztwie nas to chyba on nie mieszka).
Nawet nie podejrzewałam, że tylu w okolicy dorodnych  panów-kotów mamy.
Ale cóż, Tofik ma swoją specjalną misję: zachowanie dziewictwa córki do końca życia (życia tego, kto pierwszy się zawinie, córka albo ojciec).
No i nie wiem, czy uda się zrealizować plan, żeby Mi miała jeden jedyny raz śliczne (takie jak ona) kocięta, zanim zostaną jej odebrane macierzyńskie możliwości.
Może powinnam zaplanować jakąś strategię... bo ruja skończy się na niczym, przez pomylonego ojca stróżującego przy córce.
Trudna sprawa.



Malutki skrót:
Stado owiec znajduje swego pasterza George'a z wbitym szpadlem w brzuch, tak,  George nie żyje.
Owieczki, dla których do tej pory najważniejsze było jedzenie i własne towarzystwo, teraz czują się w obowiązku znaleźć mordercę pasterza najlepszego z możliwych, który był ich własnym pasterzem.
Bo na przykład  czytał im książki: takie miłe o rudowłosych Pamelach, albo takie straszne o chorobach owiec, a do tego obiecał swoim owieczkom podróż do Europy.
No to teraz możecie sobie wyobrazić opowieść kryminalną prowadzoną z punktu widzenia owiec, z ich owieczkową logiką, zupełnie odmienną od ludzkiej, i popatrzeć sobie na nasz świat widziany oczami owiec.
Owce prowadzą śledztwo, zmagają się z błędnymi przesłankami, mylnymi tropami, ale rozwiązują zagadkę! i to w tym samym czasie co policja.
Książka ma podtytuł, że to kryminał filozoficzny, chyba dlatego, że dzięki owcom dowiadujemy się różnych rzeczy o sobie, np.: "Problemem nie są nogi, oczy czy usta. Problemy są zawsze w głowie".

Jeżeli lubicie książkową lekką i szybką rozrywkę, ale i trudną sprawę do rozwikłania, to "Sprawiedliwość owiec" Leonie Swann - będzie akurat.



 
"Sir Ritchfield postanowił policzyć owce.
Był to żmudny proces.
Ritchfield umiał liczyć tylko do  dziesięciu i to nie zawsze, musiały więc stać w małych grupkach.
Dochodziło wtedy do sprzeczek, bo niektóre twierdziły, że ich nie policzył, podczas gdy on twierdził, że policzył.
Każda bała się, że ją przeoczy, ponieważ owca niepoliczona mogłaby zniknąć.
Niektóre przenikały ukradkiem do sąsiedniej grupy, żeby policzył je dwa razy.
Sir Ritchfield beczał i parskał, wreszcie doszedł do wniosku, że na pasionku jest ich w sumie trzydzieścioro czworo".

Oto Mi-Landryneczka zasnęła, bo wszystko jest ważne, łącznie z miłością, ale najważniejsze to się uczciwie wyspać.

Dzisiaj postanowiłam Was zamęczyć trudnymi sprawami rozmaitego rodzaju.


No to zostawiam Was z trudnymi sprawami, a sama idę sprawdzić, czy nie ma mnie w kąciku szyciowym.
(W piątek zaczęłam zmieniać kształt kieszeni w dżinsach z płaskich na odstające z klapką, przydałoby się zakończyć już triumfalnie to ambitne krawiectwo, ale trudna sprawa...).

sobota, 25 kwietnia 2015

Moja główka

Lubię kwiaty, ale mam wobec nich taką własną metodę prowadzenia: robię różne rzeczy, żeby wiedziały, kto jest tu panem  (najpierw serdecznie podlewam w namiarze, a potem przesuszam z  wychowawczym, ale wrednym uśmiechem).
Jak każdemu najgorszemu tyranowi,  tak i mnie drgnie czasem serce,  w ramach rekompensaty cały dzień mogę poświęcić na ogrodnictwo, i w sumie jest on przeważnie  ładny i kolorowy.
Ale jak ktoś chce znaleźć dziurę w całym, to zawsze znajdzie.
Mamy takiego kolegę, który zawsze znajdzie.
Sam projektuje ogrody, fizyczna praca w ziemi to dla niego życiowy eliksir,  a na mój ogród ciągle wygłasza opinie, że źle siamto, źle owamto, i wszystko źle.
A bardzo dba o to, żebym dobrze wiedziała, co myśli na temat mojego fatalnego obchodzenia się z roślinami, ogrodowy kurator i neofaszysta!
Właśnie u niego zobaczyłam wczoraj takie coś, co on kupił na starociach. Widziałam gdzieś wersję podobną, ale lew miał na nos zawieszoną  półokrągłą kołatkę, którą się pukało w drzwi. Kolega zobaczył zachwyt na moim obliczu i nawet zgodził się sprezentować mi lewka (trochę wyżebrałam), pod warunkiem, że powieszę na murze, bo niestety nie mam drzwi do ogrodu, i mam przed wkroczeniem tam modlić się w intencji roślin, bo bez łaski niebieskiej biedne one są u mnie.
(E tam! w innych okolicznościach byłby to dobry powód, żebym mu pokazała  wzniesiony w górę środkowy palec, ale bardzo by mi się chciało mieć w ogrodzie taką lwią główkę, więc zrobiłam durną minę i tylko mu przymilnie przytaknęłam, że tak, każdorazowo będę prosić, Jawohl!).
No to dostałam, nie dość że fajnie wygląda, to stwarza nadzieję, że mojemu ogrodowi już teraz żaden żywioł nie zagrozi.
A jak coś tam się nie uda, to będzie na kolegę, że lwia główka nie upilnowała.



Nie odbiegając od ogrodowego tematu,  to zahaczyłam też wczoraj o placyk, gdzie sprzedają wiosenne kwiatki rabatowe


Specjalnie miałam ze sobą kosz, w który chcę wstawić kilka kwietnych doniczek i ustawić dla ozdoby w domu albo przed domem. To się dopiero okaże, bo tak daleko nie dotarłam z tymi planami kompozycyjnymi.


Wśród  kwiatków zobaczyłam żabki ceramiczne, błyszczące jakby dopiero wyskoczyły z wody.
Co do walorów wizualnych to dziesięć na dziesięć, i najważniejsze, że bocianów się nie boją,  zresztą  kotów i psów też nie! A oczko wodne błaga o dwie żabki, chyba się ugnę...

Spotykają się dwie żaby. Jedna zdyszana mówi do drugiej:
- Słuchaj, słuchaj, tam w szuwarach gwałcą!
- Skąd wiesz?
- Jak to skąd? Wczoraj byłam, dzisiaj byłam i jeszcze jutro pójdę...

środa, 22 kwietnia 2015

Wiosenne oszołomienie

A nawet kilka oszołomień, bo było ich kilka naraz.
Pierwsze oszołomienie zaczyna się tak, że dwie koleżanki idą po pracy na coś małego na ząb do kawiarenki, zdejmują swoje wiosenne kurtki, wieszają je na wieszaku, przystępują do konsumpcji oraz podziwiania przyrody wiosennej.
(Przyroda przyrodą, ...a gadają o takim przedstawicielu handlowym, co jedna ma na niego chrapkę, a druga ją ostrzega przed tym twardym kąskiem).
Podwójnie zadowolone, bo się najadły i rozgryzły tajemnicę przyrody, wdziewają kurtki, idą na przystanek, każda wsiada do swojego autobusu  z zamiarem udania się do swoich miejsc zamieszkania.
Koleżanka A niech sobie jedzie rozniecać płomień ogniska domowego, a my podążajmy tropem koleżanki B.
B jedzie kilka minut, aż tu nagle znikąd (bo to zawsze jest nagle i znikąd) pojawiają się kontrolerzy biletów zwani przymilnie Kanarami, prosząc podróżujących o okazanie bilecików do kontroli.
B sięga pewnie do kieszeni swojej wiosennej kurteczki i co się okazuje?
Kieszeń, w której powinien być bilet miesięczny, jest pusta.
Nie całkiem pusta, bo było w niej pół kilo krówek, ale biletu nie było.
Okazało się, że koleżanki zamieniły się kurtkami w kawiarence, żadna tego nie zauważyła, bo kurtki były identyczne (w ubiegłym roku wspólnie kupione w sieciówce), a tej wiosny dopiero co miały inaugurację.
(Koleżanka A wyparła się potem tych krówek, powiedziała, że nigdy w życiu! a nawet jeśli w ogóle, to może jedna, góra dwie, a tamta  że pół kilo!)
Czy to nie oszołomienie?
Tylko nie jestem pewna, czy na tle wiosny (bo kurtki wiosenne), czy na tle romansowym (bo ten przedstawiciel), czy ogólne oszołomienie z krówkowym otumanieniem.
Pewnie wszystkie trzy tła maczały swoje palce w tym oszołomieniu.
(Ja jestem koleżanką C, która zadzwoniła do MPK i się dowiadywała, jak teraz załatwić z tym biletem miesięcznym, który przecież był, ale akurat pojechał sobie w przeciwny kierunek miasta).

Następne oszołomienie spotkało nas dzisiaj, gdy zobaczyliśmy Tofika, który wygląda jak najgorszy lump, a on na taki wygląd zapracował staczając bitwę o zachowanie cnoty swojej córki Małej Mi.
Jak każdy ojciec, tak i on uważa, że  córka jest jeszcze za młoda na dorosłe życie i jak najdłużej  powinna  trwać w niewinności.
A tu już rozkwita miłość prawie na jego oczach.
Jeden zakochany kocurek rozpoczął zaloty, a to nie spodobało się teściowi i zaatakował chłopaka, ten się bronił zajadle, jak można się domyślić.
W rezultacie śliwka i podbite oko Tofika.
Nie wiadomo na ile poturbowany został tamten odważny chłopak!

To drugie moje oszołomienie nastąpiło na tle kociego życia rodzinnego, dla którego Capuleti i Montecchi są wzorem do naśladowania (żeby tylko Mi i jej Romeo za bardzo nie naśladowali tamtych z Werony. 
Tofik to chyba nie wie, do czego może doprowadzić swoim głupim zachowaniem, bo ostatnio wcale nie puszczają w tv "Romeo i Julii". A nawet jakby puszczali to telewizor jest wyłączony).
Tofik sobie siedzi i myśli, czy po to wychował córkę, żyły sobie wypruwajac, żeby teraz ją oddać jakiemuś wypierdkowi? po jego trupie! (jego albo wypierdka)

Trzecie całkowite oszołomienie ogarnęło mnie, że przeoczyłam moment, kiedy mlecze zaczynają zażółcać trawniki. Zwlekałabym jeszcze chwilę i zobaczyłabym już tylko dmuchawce....

Dorodne mleczyska, soczysta zieleń i pełne słońce -  spełnienie zimowych marzeń o wiośnie mocno oszołomionej. Wczoraj minął równy miesiąc od jej urodzin!

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Jaś to wariat, a Zosia mało inteligentna

"Szczęście z datą wczorajszą".
Tytuł robi wrażenie. I to wrażenie autor pięknie urzeczywistnia prowadząc nas do takiej krainy, gdzie można wejść tylko wspomnieniem.

Fragment, gdy autor jest małym chłopcem - synem i bratem

"Inna rzecz jeszcze była nam przez oboje rodziców jak najsurowiej zakazana.
A mianowicie mieliśmy protestować przeciw ewentualnemu podnoszeniu nas  za głowę.
Gdyby ktoś chciał nas podnieść za głowę, mieliśmy podnieść wrzask.
Jako uzasadnienie takiej postawy obronnej, matka nam opowiedziała:
Do pewnych państwa, którzy mieli dwóch synków, przyjechał ich znajomy z miłą wizytą.
W pewnej chwili podniósł jednego z nich za głowę  i chłopiec zmarł.
Nadbiegającym przerażonym rodzicom wyjaśnił znajomy:
- Ależ ja mu nic nie zrobiłem.
W tym miejscu dla ilustracji swojej niewinności podniósł za głowę drugiego synka.
I ten zmarł również.
Matka drżała przed taką ewentualnością miłej wizyty. I przed możliwością straty nas obu.
Nie wszyscy znajomi grzeszyli nadmiarem doświadczenia z dziećmi i mógł któryś z nich wpaść na pomysł takiego podnoszenia.
Matka zaraziła nas tą swoją obawą.
Oglądaliśmy nowych znajomych nieufnie jako potencjalnych morderców."


Fragment, gdy autor jest młodym małżonkiem - mężem Zosi i ojcem Ani

"Pewnego razu w Zakopanem, gdy bawiliśmy w czasie wakacji wraz z Anią u moich rodziców, Ania podsłuchiwała rozmowę naszych rodziców, a swoich dziadków.
I z całą szczerością nam ją powtórzyła.
Oto rodzice wymieniali między sobą następujące spostrzeżenia:
- Jaś to wariat, a Zosia mało inteligentna.
Przy różnych niepowodzeniach życiowych, gdy chcemy z pogodą znieść szykany losu, powtarzamy to sobie w kółko: "Jaś to wariat, a Zosia mało inteligentna."
Pociesza nas to, bo tłumaczy dosadnie źródła naszych niepowodzeń."





O poważnym na wesoło:

"Pani Słoniowa
Dostojna Wdowa,
Chociaż nie chodzi w krepie,
Choć to podobno i lepiej.

- Nie znoszę tej bandy płaczek,
Co pląsa po świecie i skacze,
A w oczy ludzi kole -
Dawno wygasłym bolem.

Pani Słoniowa nie chodzi w welonie.
Ani za mężem łamała dłonie,
A jednak czasem po trąbie
Tęsknota za mężem ją rąbnie."

Książka o czasach i ludziach, o świecie sprzed stu lat, a wydaje mi się wszystko takie aktualnie, bo uczucia w sercach zawsze są jednakowe.
Wczorajsza data była dla mnie szczęśliwa!
(Dla niektórych była mniej szczęśliwa, na przykład dla tej rodziny, której znajomy podnosił po kolei synów za głowę!...)

piątek, 17 kwietnia 2015

Częściowy sukces

Miało być pięć koszyków. 
Dwa już wyplotłam i wysłałam na zdjęciu koleżance.
Odpowiedziała, że jest wzruszona jak ziemia na wiosnę (z ironią, żeby dobić leżącego...), i wyraziła teatralny zachwyt.
No to ja kułam żelazo póki gorące i zażebrałam o małą, całkiem malutką zwłokę, dobrze oczywiście umotywowaną....
Odwrotną pocztą po kilku minutach milczenia dostałam odpowiedź, że owszem zgadza się, ale pod warunkiem, że  poprawię kształt tego kosza po prawej, żeby się nie przewracał, bo tak wygląda jakby to miało w tej chwili nastąpić. (A naprawdę to powiedziała, że chyba wyplatałam po obaleniu  butelki wina!..  Tak bywa, gdy się dojdzie w koleżeństwie do takiego punktu, kiedy się łatwo przewagi nie oddaje!).
Ok, fuckt, jest krzywy!
Na tym etapie taka poprawka nie będzie trudna,  a po lakierowaniu to już nic by się nie dało zrobić.
Teraz sama widzę, że on coś skrzywiony, jakby się skłaniał, hm, czyżby w stronę nowoczesności? (no bo ja taka nowoczesna...yyy).
Na zdjęciu tę krzywiznę dobrze widać, choć naprawdę wydawało mi się, że jest prawie idealny.

W sprawie barwienia koszyków z jakiegoś powodu, dla mnie niewiadomego,  każdy się upiera żeby je barwić w jednym konkretnym kolorze. Niemożliwe, że wszyscy zauważyli w mojej kolekcji nadmiar farby bordo/ciemny róż/oberżyna i chcąc mnie wybawić z kłopotu marzą właśnie o takich koszach.
Bo nikomu  nie podpowiadam: jak będziesz rozważać kolor koszyka, to weź pod uwagę ciemny róż, bo mi się akurat wylewa z puszki.
Oni sami mówią: pomaluj na taki jak ten, w którym trzymasz lakiery.
A tylko jeden mam kosz z lakierami,  bordowy.
Zagadka. (A może podświadomie im to narzucam? e nie, moja podświadomość nie ma takiej skomplikowanej mocy).
Komplet pięciu koszy ma być właśnie w tym ukochanym kolorze, może z małą przecierką, się zobaczy. (Ale nie ja, ona).












Tak wygląda kosz do poprawki, ten z prawej, on tak sam z siebie, bo tego wina to ja nie piłam od ..., no już tak dawno, że nie pamiętam! (bo wolę kolorowe drinki, haha)

Takie wystrojone panienki w kolorowych sukienkach można spotkać na ulicy:

Panienka w różowym urodę ma wyniosłą i niedostępną (musiałam się trochę wyciągnąć do góry z telefonem)


Panienka w żółtym to taka puszysta dziewuszka, niewysoka, okrąglutka, do schrupania.
Szaleję za obiema!

wtorek, 14 kwietnia 2015

Co się przydarzyło dublerowi Clooney'a

Napiszę o sprawie bardzo mnie obecnie absorbującej.
Około dziesięć lat temu (okrągło licząc) przejeżdżałam z chłopakiem przez jakąś wieś i stanęliśmy na chwilę, żeby zrobić zaopatrzenie w sklepiku (głównie chodziło o papierosy, wtedy bez fajek nie było życia) i zobaczyliśmy psa przywiązanego do drzewa.
Czasami pokazują w tv zamęczone psy, ale takiego ludzkie oko nie widziało (tylko moje dziesięć lat temu), a ten pies musiał być katowany od szczenięcia.
Nie miał wcale sierści, ciało poranione i popalone, można powiedzieć dwuwymiarowy szkielet przypominający psa.
Tylko człekopodobne monstrum mogło doprowadzić zwierzaka do takiego stanu, i prawdopodobnie przy poparciu innych ludzi, bo pies siedział na półmetrowym sznurku w samym centrum wsi.
Mój ówczesny chłopak też był mocno przerażony, a on to raczej nie miał czułego serca dla zwierząt.
Zapytałam w sklepiku o tego psa i po rozmowie z kilkoma osobami zdecydowaliśmy się go zabrać (tzn. uprowadzić lub ukraść).
Pies jest teraz w rodzinie mojej siostry.
Fizycznie wyleczony, psychicznie niestety uszkodzony.
Okazało się potem, że jest z niego dość ładny pies, bardzo podobny do Georga Clooney'a (głównie z pięknych oczu, ale też z wyrazu twarzy i ogólnej przystojności), jakby George chciał fajnego dublera, to Parys by się idealnie nadał (najchętniej dublowałby w scenach erotycznych, bo bardzo jest kochliwy, i obeszłoby się wtedy bez wybitnego talentu aktorskiego).

Dalszy ciąg historii dublera dzieje się aktualnie.
Siostra oprócz Parysa ma też kota (dwa koty, ale tylko jeden jest pośrednim sprawcą nieszczęścia).
Moja siostra przygotowując w niedzielę kolację wyjęła z lodówki salami, był to około dziesięciocentymetrowy kawałek ze sznurkiem (sznurek odgrywa rolę pierwszoplanową).
Salami zostało na stole, a siostrę jakiś zły duch wywabił z kuchni (prawdopodobnie był to jej mąż, oczywiście on jak zwykle zaprzecza).
Kot w tym czasie mając krótką przerwę w spaniu wskoczył na stół, bo musiał sprawdzić czy to już czas na kolację i co będziemy jedli.
Salami go nie zainteresowało, więc zrzucił ją na podłogę.
Parys zawsze koczuje w kuchni, więc kaskaderskim chwytem złapał kiełbasę w locie (w zręcznościowych scenach też mógłby dublować G.C.) i bez miażdżenia jej zębami połknął w całości.
Stanęła mu niestety w gardle, ale popił wodą.
Przez całą noc udawał, że śpi, ale minę to miał kota na rogu puszczy.
Rano siostra widząc już, że nieszczęsne salami nie poszło mu na zdrowie, pobiegła z psem do lekarza, a za parę godzin Parys leżał na stole operacyjnym. Bo bardziej nie poszło psu na zdrowie niż ktokolwiek, łącznie z lekarzem pomyślał.
Wyjął mu z gardła kiełbasę, co na sznurku wisiała mu w przełyku, a sznurek przeciął język od spodu.  Gdy pies próbował przełykać, to sznurek coraz bardziej przecinał język.
Trzeba było zakładać szycie na okrętkę przez dwadzieścia centymetrów języka!

W dziedzinie psychicznych ułomności Parys między innymi ma taką, że w ramach zemsty za swoje złe lata realizuje pomysł, żeby każde (każde!) jedzenie w swoim zasięgu połykać w jednej nanosekundzie.
Taka oszczędność czasu przy zwiększeniu wydajności.
Siostra do tej pory starała się nad tym panować, ale wystarczyła chwila i nieszczęście gotowe.....


Zaczęłam koszyk,  jak dokończę to będę miała temat nie angażując już Parysa w sprawy mojego bloga....



Koleżanka (z myślą o której wyplatam) powiedziała, że jej uczucia do mnie zaczynają skręcać z przyjaznego szlaku na grząskie terytorium;
a w ogóle to wie, że  dla innych mam czas pleść, tylko dla niej nie. Stara śpiewka. Z prostym tekstem. Ale działa.

niedziela, 12 kwietnia 2015

Szpieg

Długo nie czekałam,  konkretnie do wczoraj, i "nadejszła wiekopomna chwiła", w której zmieniłam kolejność zdarzeń: najpierw zobaczyłam film, a potem przeczytałam historię, na podstawie której go nakręcono.
Może nie idealnie w ten sposób, ale prawie-prawie.


Film obejrzałam już dawno, a nawet odnotowałam ten fakt w Potyczkach.
Przeczytałam przed chwilą tamtą "recenzję", ale nie zachęcam nikogo, bo nie jest to recenzja w jakimkolwiek stopniu odkrywcza, a zwykły zachwyt nad filmem.
Tutaj muszę wyraźnie zaznaczyć, że nie znam się na filmach nic a nic, moje zadowolenie lub niechęć z obejrzenia filmu nie wiadomo z czego wynika, ale na pewno nie z faktycznych wartości filmu.  (Jakbym się nie wstydziła, to bym  napisała, które produkcje kompletnie na mnie wrażenia nie robią, raczej robią swoją nudą, a nawet dzieci i koty wiedzą o nich, że są to wybitne klasyki).
W książce "Wielcy szpiedzy w PRL" (autor tego cyklu Sławomir Koper robi furorę wśród moich znajomych, więc ja też po niego sięgam, bo jak rozmowa skręca w te rejony, to ja wtedy wtrącam się ze swoim zdaniem mniej więcej a'propos...)  jest rozdział o Ryszardzie Kuklińskim,  który nawet na okładce jest ujęty w niezłej focie, on, a nie inni szpiedzy z tej książki. Z tym, że R.Kukliński jest chyba najbardziej rozpoznawalnym szpiegiem  PRLu,  ewentualnie młodszy rocznik - Marian Zacharski  -  jak najbardziej szpieg z wysokiej półki.

Wariant "najpierw książka, potem film" wywoływał moje niezadowolenie, i to wiele razy, pewnie chciałam raz obejrzeć ekranizację i zacząć przewracać oczami: co tam książka! film, tylko film!
Teraz wracam do "Jacka Stronga" (nie całkiem wracam,  przeczytałam tamten post i weszłam w tamte emocje). Film bardzo, bardzo mi się podobał. I zupełnie zapomniałam o tym, że wtedy odbierałam głównego aktora - Marcina Dorocińskiego jako przewodnią magnetyczną siłę. Owszem, udał się tytułowy bohater, ale teraz biorę film jako całość, wszystkie jego postaci, jego kompozycję, no i akcję w fajnym stylu.
Osoba R.Kulińskiego to scenariusz filmowy. Tylko, że w tym scenariuszu skreślono wszystko, co złe w Kuklińskim,   jest on idealnie nieskazitelnym bohaterem - takim Wallenrodem czasów PRL, i jest to poniekąd prawda, ale..... Ale nie będę pisać notatki historycznej,  porównam wrażenia.

Wniosek wysnułam taki, że pomysł na film z Kuklińskim-Wallenrodem się sprawdził. Potem jako widzka zachęcona filmem sięgnęłam po książkę, gdzie poczytałam o swoim bohaterze,  który przecież był tylko człowiekiem,  przeplatały się w nim dobro ze złem, ale cóż, pasuje mi kryształowy jak górskie źródło Jack Strong.  Dziwne bardzo, ale blasku filmu nie zdołała stłumić przeczytana prawdziwa  historia R.Kuklińskiego, czyli...
... muszę przestać wreszcie się czepiać każdej adaptacji, którą widzę, bo to już zaczyna być nudne.

Kadr z filmu
 
No to może mały fragmencik z rozdziału o R.Kuklińskim...
(Kukliński był kobieciarzem, a w filmie to Jack Strong nawet pewnie nie zna takiego słowa! Z Barbarą J. był w długoletnim pozamałżeńskim związku, lecz na równi z żoną tak samo ją zdradzał, bo miał słabość do pań, i tak się składało, że panie miały słabość do pułkownika).

"Tuż przed ewakuacją Kukliński odwiedził jeszcze ojca Basi.
Tym razem miał do niego prywatną prośbę, a chodziło o ulubienicę całej rodziny, czyli suczkę Zulę.
Niedoszłemu teściowi powiedział, że wyjeżdża na kilka lat na placówkę do RFN i nie może pudliczki zabrać ze sobą.
(...) Przy pożegnaniu Kukliński nieoczekiwanie rozpłakał się, czym wprawił swojego rozmówcę w niemałą konsternację.
Pan Czesław nie wiedział, że pułkownik żegnał się wtedy z całym swoim dotychczasowym życiem, a symbolem tego był pies, który spędził u niego 13 lat i którego kupował będąc z ukochaną kobietą...
Zula nie zagrzała jednak miejsca u swojego nowego opiekuna. Bardzo tęskniła za właścicielami, nocami wyła, pogryzła też wykładzinę. Pan Czesław oddał więc ją do schroniska na Paluchu, gdzie po kilku dniach ulubienicę Kuklińskich uśpiono."



Zakładka do treści dramatycznych. Dramatycznie było w każdym miejscu. I wszystko takie prawdziwe, że wiele razy musiałam odrywać się od czytania i choćby wyjrzeć przez okno, popatrzeć na normalny ruch, żeby przywrócić sobie zimną krew, i znów z nimi balansować nad przepaścią, która była im, tym szpiegom,  przeznaczona.

środa, 8 kwietnia 2015

Bilans po świętach

Nie wiem jak u Was, ale tutaj pogoda pokazała pięćdziesiąt rozmaitych twarzy:  piekące słońce, za chwilę chmury z deszczem bądź śniegiem, wiatry jakieś wściekłe lub nieruchoma bezwietrzna sielanka (tak, taka też była, tyle że słońca w tym momencie nie zauważyłam, to nie wiem czy można mówić o sielance, ale ładnie zabrzmiało).
Tulipany na tle tej niezdecydowanej aury to wczorajsza fota z okna mojej mamy, drzewa są jeszcze całkowicie nagie, ale za parę dni, jeżeli będzie tak ciepło jak obiecują prognozy, to buchnie zielenią i będziemy  kroczyć  naprzód pod rękę z prawdziwą wiosną.


Usłyszałam w radio, że gdzieś blisko nas, gdzie monitorowane są bocianie gniazda, odnotowano przybycie gospodarza i jego krzątaninę w celu naprawy kwatery na przybycie żony i na planowe powiększenie rodziny.
Bilans poświąteczny w moim zwierzyńcu wygląda średnio, bo na minusie jedna pocięta przez szkło łapa Tofikowa. No i gdzie toto się szwędało? milczy, a pytany bezczelnie odwraca głowę.
Lany Poniedziałek dopadł Bobka w zwykłą środę wczesnym rankiem i zaskutkował dziwnym zezem.
W momencie, gdy na ciekawski nos (i cały łepek) spadły zimne prysznicowe krople, oczy powędrowały zobaczyć, co z tym nosem (bo po co innego powędrowały do środka?) i tak już zostały w tej pozycji.
Nie wiem, czy tak już będzie na zawsze, właśnie śpi, nawet zawołany nie otwiera oczu (co nie jest dziwne, bo to jego normalne zagranie - podnieść łepek, a oczy mieć zamknięte).

Liczę, że w czasie nieprzerwanego 12 godzinnego snu oczy mu się naprawią.
Nas w domu nie będzie, to niech śpi i naprawia oczy, zaraz mu powiem, żeby sobie nic innego nie planował.

W rękodziele wciąż na minusie.
Tylko jakieś krawieckie poprawki mało spektakularne.
A nie, szyję sobie bluzkę (szyję, szyję, uszyć nie mogę. Będzie marszczona przy dekolcie, z szerokimi rękawami też marszczonymi, ale zebranymi w mankiet; znalazłam wzór w jakiejś zeszłorocznej Burdzie i  krzyknęłam alleluja! i nie było to wielkanocne zawołanie, lecz zachwyt nad tą bluzką. Zachwyt zachwytem, a szycie i tak w dalekim lesie).
Przypomniałam sobie o niej teraz, bo nie wiadomo skąd tu znalazła się miseczka na szpilki obok mnie. Już wiem skąd, szpilką wyciągałam paprochy z takiego urządzenia wi-fi, i miseczka została, a teraz okazało się, że jest niczym supełek na chustce przypominający, że bluzka czeka na odpakowanie i kontynuację procesu krawieckiego.

 


Tak niefortunnie się składa, że muszę się zaraz oddalić do pracy, jak pech to pech !
(dla bluzki, bo mnie po pierwszym zrywie jakoś minęła szyciowa ochota i będę musiała ją na nowo w sobie rozpalić; jakaś większa rozpałka będzie tu potrzebna ...)

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Jedz, módl się i kochaj

Sprawdziłam w programie telewizyjnym, czy będzie coś fajnego, na co można by zarezerwować sobie świąteczny czas. Polsat zapowiadał "Jedz, módl się i kochaj" i wtedy przypomniałam sobie, że mam na półce wypożyczoną z biblioteki książkę, na podstawie której powstał film, a jeszcze jej nie czytałam.
Filmu zresztą też nie widziałam.
Postanowiłam szybko uwinąć się z czytaniem i skonfrontować ją z filmem, żeby mieć taką kolejność doznań.


Przepisałam kilka akapitów, taka dla Was próbka prozy.

(W części związanej z Włochami)
"Poszczególne słowa wywoływały u mnie zachwyt.
Zaczęłam mówić o swoim telefonie komórkowym mio telefonino (mój telefonik).
Dołączyłam do grona tych irytujących osób, które mówią :ciao!
Tyle, że ja byłam jeszcze bardziej irytująca, bo zawsze wyjaśniałam, skąd się to ciao wzięło.
(Jeśli musicie wiedzieć, to jest skrót używanego przez średniowiecznych Wenecjan przyjacielskiego pozdrowienia:
Sono il syo schiavo! 
Co znaczy: "Jestem twoim niewolnikiem").
Już samo wymawianie tych słów powodowało, że czułam się seksowna i uszczęśliwiona.
Moja prawniczka uważała, że nie mam się czym przejmować, powiedziała, że jakaś jej klientka (z pochodzenia Koreanka) po koszmarnym rozwodzie zmieniła urzędowo nazwisko na włoskie, po to tylko, żeby ponownie poczuć się seksowna i uszczęśliwiona."


(W części związanej z Indiami)
"Kiedy byłam małą dziewczynką, trzymaliśmy kury. Zawsze mieliśmy ich z tuzin i kiedy któraś z nich ginęła - porwana przez jastrzębia, lisa lub jakąś tajemniczą kurzą chorobę - ojciec kupował na jej miejsce inną.
Jechał do pobliskiej fermy drobiu i wracał z nową kurą w worku.
Rzecz w tym, że trzeba być ostrożnym, kiedy wprowadza się taką kurę do stada.
Nie można jej tak po prostu wrzucić do pozostałych, bo zobaczą w niej napastnika.
Trzeba wsunąć tego nowego ptaka do kurnika w środku nocy, kiedy pozostałe śpią. Posadzić go na grzędzie obok reszty i cichutko się oddalić.
Rano, kiedy kury się obudzą, nie zwrócą uwagi na przybłędę, pomyślą sobie tylko: "Musiała tu być przez cały czas, skoro nie widziałyśmy, jak się pojawiła".
Dowcip w tym, że ta nowa kura nawet nie pamięta, że jest nowa i myśli sobie tylko: "Musiałam tutaj być przez cały czas."
Dokładnie w taki sposób pojawiłam się w Indiach."


(W części związanej z Indonezją)
"- Czy naprawdę masz na imię Mario? Nie brzmi to zbyt indonezyjsko.
- Nieprawdziwe imię - odparł. - Prawdziwe to Nyoman.
Aha... powinnam była wiedzieć.
Powinnam była pamiętać, że mam 25% szansę  odgadnięcia, jak Mario naprawdę ma na imię.
Na Bali, jeśli mogę sobie pozwolić na dygresję, są tylko cztery imiona, które większość mieszkańców wyspy nadaje swoim dzieciom, nieważne, czy to chłopiec, czy dziewczynka.
Te imiona to: Wayan (wymawiane "Tajen"), Made ("Madej"), Nyoman i Ketut.
Imiona te znaczą po prostu Pierwsze, Drugie, Trzecie i Czwarte, i określają kolejność narodzin.
Jeśli ma się piąte dziecko, zaczyna się ten cykl od nowa, tak że piąte dziecko nosi imię, które znaczy mniej więcej tyle, co "Wayan do drugiej potęgi".
I tak dalej.
Jeśli się ma bliźnięta, nadaje im się imiona zgodnie z kolejnością przyjścia na świat.
Ponieważ w zasadzie są tylko cztery imiona (wyższe kasty mają inny zestaw imion), jest całkiem możliwe (bo wręcz całkiem częste), że dwoje Wyanów bierze ze sobą ślub.
I oczywiście ich pierworodne dziecko będzie nosić imię Wayan."

Potem zasiadłam do filmu.

Może by parę słów o fabule.
Liz - pięknej dziewczynie w średnim wieku życie układa się doskonale, jest zdolną pisarką i żoną kochającego ją męża. W pewnym momencie to wszystko zaczyna ją nudzić, marzy o czymś innym, tylko nie wie o czym.
Konsekwencją tych marzeń nie wiadomo o czym jest decyzja o rozwodzie z mężem, do którego nie czuje już miłości; trudno jej przychodzi namówienie męża do rozwodu, bo on ją wciąż kocha.
(Tu potwierdza się coś, co kiedyś usłyszałam, lecz w to nie uwierzyłam: że znacznie trudniej jest kochać niż być kochanym. Czyli  to się zdarza, a książka i film potwierdzają...).
Bierze sobie kochanka - aktora ze swojej sztuki.
Okazuje się, że młodszy kochanek to też żadne rozwiązanie...
Co tu robić?
Co? wyruszyć w podróż życia!
Do Włoch - po strawę dla ciała, do Indii po strawę dla duszy, do Indonezji - po miłość.

Całe szczęście, że grała Julia Roberts, jej kreacja ratowała Liz, bo poza malowniczymi zdjęciami
(Włochy, Indie, Bali, te krajobrazy, te obrzędy, naprawdę było co pokazywać), to emocjonalnie czułam niedosyt. Na pewno dlatego, że tuż przed oglądaniem przeczytałam książkę, a książka jest z gatunku tych, co wciągają z kopytami.
A film... miałam ochotę parę razy wyłączyć, szczególnie jak zaczynały się reklamy to wtedy mnie kusiło, ale jednak nie wyłączyłam.
Więc trochę się czepiam.
W filmie wygłaszali banały głęboko prawdziwe, np. "Fale zmian bez końca uderzają o brzeg",  spotkania Liz w podróży obfitowały tylko w dobrych i życzliwych ludzi, przeszła przemianę duchową, odnalazła miłość.
Proszę udać się w podróż, jeżeli ktoś akurat jest sfrustrowany i nie może się odnaleźć w życiu...

Czytając książkę bardzo lubiłam główną bohaterkę, za to w filmie postać Liz jest irytująca przez swoje niezadowolenie z życia. (Chociaż J.Roberts jako pełna wdzięku osoba i dobra aktorka robiła co mogła, ale fakty pozostają faktami - Liz to znudzona przedstawicielka średniej klasy).
W podróży dokonuje się w Liz przemiana, odnajduje równowagę i satysfakcję.


Liz lekko znudzona mężem


Liz próbuje sił w medytacji

Liz odnajduje miłość

Jak teraz czytam, co tu wysmarowałam, to wychodzi, że bardzo się poświęciłam, oglądając ten film. 
Moje wrażenia były takie: książka opiera się na prawdzie,  film to tylko piękna baśń.
No i pięknie, a nieporozumienie stąd wynikło, bo znowu wyskoczyłam ze złym pomysłem konfrontacji książki z filmem.
Książka to książka, a film to film; reżyser musiałby być czarodziejem, żeby pokazać w filmie książkowe niuanse. Po co rozkminiać, trzeba siadać, oglądać i cieszyć się szczęśliwym happy endem.

piątek, 3 kwietnia 2015

Wesołego Alleluja!

Śnieg zniknął!
Wiatr pognał gdzieś daleko jak głupi wariat!
Słońce przesyła nam coraz dłuższe pocałunki!
Chwała na wysokościach!


Moje jajeczka jeszcze golutkie czekają  w kolejce do pracowni "Modny strój", bo nie mogą się zdecydować w co się ubrać na święta.
Ja usilnie proponuję łowicką zapaskę, ale co ja tam mogę jak się takie uprą. A wiadomo że jajko jest zawsze mądrzejsze, nieważne czy od kury, czy nie od kury. 
(Obok nich były całkiem przypadkowo otwarte strony ekstrawaganckich ubrań dla nastolatków, napatrzyły się i ugotowały kompletnie na twardo.... A jakby tak z przyzwoitości raz zapytać kurę, jak chciałaby na galowo ubrać swoje jajka, niech jako matka się wypowie...  ja mogę się nie wtrącać tym razem).


Wiadomo, że kura nie zaproponuje swoim dzieciom wyzywających kreacji, bo jak miałaby potem kokoszkom-kumoszkom w oczy patrzeć?
 
Życzę wszystkim, żebyśmy doznali cudu wielkanocnego stołu. Najlepiej jakiegoś godnego beatyfikacji, ale mile widziane będzie też żeby zdrowo, szczęśliwie, spokojnie i smacznie spędzić oba świąteczne dni.
 
                                                 Wesołego Alleluja!

środa, 1 kwietnia 2015

Mój pierwszy kwietnia

Królik żonglował pisankami w sieci, więc poprosiłam go występ indywidualny dla nas!

Chętnie napisałabym o jakimś żarcie albo kawale, jaki wymyśliłam na prima aprilis, ale na tę okazję nic udanego nie zrobiłam. Tylko przy wymyślaniu było śmieszne, i to do tego stopnia, że nie nadawało się do realizacji ze względu na wysoki stopień śmieszności,  tak mnie śmieszyły te moje kawały, że rechotałam niczym żaba i to na długo przed realizacją, której w końcu i tak nie było.
Ale czasem zupełnie przypadkowo wyjdzie coś takiego jak żart, a ponieważ nie wiem, jaki będzie efekt, więc kamienna twarz.
Daję przykład takiego niezamierzonego.
Dostaliśmy zaproszenie od znajomego małżeństwa na podwójne imieniny, jej i jego.  Zastanawialiśmy się długo nad prezentem,  a ja wymyśliłam, że najlepiej będzie zlecić misję przeprowadzenia wywiadu w tej sprawie przez bliską im osobę, a wynik tego wywiadu to będzie nasz prezent.
Zadzwoniłam umówionego dnia i na hasło: prezent, dostałam odzew: bateria prysznicowa.
Nie będę ukrywać, że trochę szerzej otworzyłam gały, no ale.
Wiedziałam, że remontowali łazienkę, teraz wyszło na  jaw, że nie wyremontowali jej  do końca, prysznic czeka na swoją szansę. Prezent ma służyć obojgu, a taka bateria to jak najbardziej obojgu,  a i osobno też może im służyć. Trochę nawet było mi miło, bo uświadomiłam sobie, że wierzą w mój dobry gust (ale weź i utraf z tym gustem, żeby było pod ich gust).
Od razu po pracy udaliśmy się po prezent i w Selgrosie kupiliśmy wypasioną baterię prysznicową w promocyjnej cenie.
Zadowoleni i ucieszeni pojechaliśmy na imieniny dzierżąc przed sobą pięknie opakowaną baterię.
Solenizanci zadowoleni złapali pięknie opakowaną baterię i ucieszeni (zupełnie tak jak my), że taka udana bateria, tylko o co chodzi, bo na pewno o coś z nią chodzi, tylko co?

Wtedy ja zapoczątkowałam dyskretną, ale dramatyczną wymianę sms-ów:
"Dlaczego powiedziałaś, żebym kupiła baterię prysznicową?"
"Jaką baterię prysznicową, miałaś kupić patelnię grillową!".

I to koniec żartu prima aprilisowego, który nie był ani żartem, ani prima aprilisowym, tylko komedią omyłek, do tego średnio śmieszną. Ale niektórzy się śmiali.
Jak się tak zastanowić, to tego typu historie są  refrenem mojego życia....

Od strony prozaicznej (łazienkowej) do strony romantycznej (alkowy)
Żeby podkręcić nastrój  primaaprilisowy, to raz w roku 1 kwietnia można  zrobić mężowi taki kawał:


Wesołego Pryma Aprylisu:))