czwartek, 30 lipca 2015

Sory za pomyłkę

Nie będę dłużej zwlekać z wyjawieniem prawdy, chociaż nie będzie to dla mnie miłe; bańka mydlana mojego przemądrzalstwa właśnie pęknie na Waszych oczach.
Było to w ubiegłym tygodniu.
Spotkałam kolegę, który jest zdolnym studentem weterynarii na wakacjach i pochwaliłam mu się, że zostałam babcią; on uczynnie zaproponował, że obluka  wnuczęta. Przyjęłam to z wdzięcznością, bo jeszcze nigdy nie miałam do czynienia z noworodkami i mimo częściowego zaufania do Małej Mi, jako położnicy (no bo wydawała się przez jakiś czas wyrachowaną kombinatorką) wolałam, żeby fachowa siła potwierdziła, że wszystko z trojaczkami gra. Jako niefachowa siła czułam, że gra, bo przecież przyszły na świat dorodne chłopaczki, jadły z apetytem i stawały coraz okrąglejsze.  Jeden bardzo gruby, drugi średnio gruby, a trzeci taki sobie. Kolega wziął w ręce kociaczki,  i obwieścił:  macie dwie dziewczynki-kolubrynki, a ten taki sobie to chłopiec.

Musiałam teraz odkręcać tamte informacje, pierwszej powiedziałam sąsiadce od Pachara, że chłopiec jest jeden, najmniejszy; i zapytałam, czy w dalszym ciągu reflektuje na Pacharowego syna, bo przedtem podobały jej się dwa mocno okazałe kocie egzemplarze, bowiem były dowodem na doskonałe geny Pachara (yhy...). Przybiegła, żeby ponownie zobaczyć dziedzica Pacharkowej fortuny, wzięła go na ręce i, ufff, widziałam, że chętnie już by go nie oddawała.
"Ależ on przypomina mojego Pacharka!"
"Chyba nie powie pani, że wykapany?.."
"Bo wcale nie wykapany, tylko porządnie zrobiony!"- zażartowała z wdziękiem.
Obłęd jakiś.
Jakbym nie znała Pachara, to może bym uwierzyła w rodzinne podobieństwo. Ale niestety znam i prawda jest inna.
 


Jeszcze kilka słów o Małej Mi. Raz byłam naocznym świadkiem, jak trybiki w jej głowie się obracają i wypracowują taką myśl: skoro nie chcemy, żeby sypiała z nami i ze swoim przychówkiem na jednym łóżku (za każdym razem, gdy dostarczała nam dzieci kilka razy w nocy, to delegowaliśmy kocią rodzinę z powrotem do kontenerka), to dzieci niech sobie śpią w tym cudownym kontenerku, a ona wraca do obyczajów ze swoich panieńskich czasów. I w czasie, gdy dzieci drą pyski w kontenerku, ona kładzie się między nas w środeczek, ewentualnie bez wychodnego wypuszcza się do najt klubu na całą noc. Doprowadziła do tego, że sama wzięłam dzieci do nas na łóżko i poprosiłam Mi, żeby się nimi zajęła, a ona się łaskawie zgodziła. Sypialnia jest więc pokojem matki i dzieci, my przenieśliśmy się tymczasowo na gościnną wersalkę. Nikt w rodzinie o tym nie wie; nie pytają, my nie mówimy.
No więc jaką matką jest Mała Mi? to ja okazałam się niesprawna umysłowo, jeżeli wątpiłam w jej rodzicielką dojrzałość. Wydawało mi się na przykład dziwne, że zostawia niemowlaki z psami. Asza jest co prawda oddaną i wierną nianią, ale że dopuściła do dzieci zrytego wujka Matysa, a on wykorzystał chwilę, żeby wykraść kociątko i zanieść do siebie na posłanie (kilka zbiegów okoliczności przerwało mu kidnapping, a teraz Matys jest monitorowany). Niefrasobliwie pozwala też babci i dziadkowi robić z dziećmi, co im się zamarzy (a ciągle marzy im się zacałowywanie dzieciaczków do utraty tchu, nie niemowlaków tchu, lecz babci i dziadka).


Wiem, że filmik jest bardzo beznadziejnej jakości, ale jest tak rozczulający, że muszę go wkleić.
Poza tym i tak wszyscy wiedzą, że u mnie tradycyjnie zdjęcia są fatalne, a tradycja rzecz święta.

wtorek, 28 lipca 2015

Byłam gościem

Dla kogoś, kto planuje wizytę w salonie fryzjerskim znalazłam taki gabinecik.

"Cały salon wyklejony jest folią aluminiową.
Chcę skrócić tylko trochę włosy.
Mycie włosów jest już przygodą.
Jedyna umywalka znajduje się naprzeciw toalety bez drzwi (w której się zazwyczaj stoi). Wkładają mi głowę nie pod kran, a pod szlauch.
Woda jest lodowato zimna.
Automatycznie zamykam oczy.
Gdy je otwieram, włosy mam już zawinięte w ręcznik.
Przed lustrem w salonie widząc ręcznik zastanawiałam się, czy nie powinnam znów zamknąć oczu.
Z nożyczkami od papieru w ręku fryzjer zabiera się do dzieła.
Zadziwiające, jak skraca moją fryzurę "na pazia" o centymetr.
Nie spieszy się i nie zadaje sobie wiele trudu.
Ciekawa jestem, jak będę wyglądać, gdy już się z tym upora.
Figaro w tym błyszczącym salonie sięga po szpulkę nici.
Odwija co najmniej metr, zakłada końcówki nici na małe palce wskazujące oku rąk naprężając między nimi nić.
Błyskawicznie przejeżdża nią po skórze mojej twarzy.  
Nić "śpiewa" i usuwa włoski z twarzy.
Czegoś takiego nigdy nie widziałam.
Musi to być prastara metoda.
Prawie nie sprawia bólu, boli mniej niż skubanie brwi.
Wreszcie koniec.
Jestem teraz jasnowłosą iracką pięknością.
Mam nadzieję, że nikt mnie nie zobaczy w campie.
Wyglądam, że chce się wyć."

"Byłam gościem Saddama Huseina" Anette Pekrul
Co innego przeczytać,  co innego samej się pchać na iracką blondynę.
E,  ja tam dam radę z tym, co mam...

Zagościłam natomiast w Książnicy Pomorskiej,  która powinna wg mnie nosić nazwę Książkowa Wróżka, bo spełnia czytelnicze marzenia swoich gości.


Stąd zagarnęłam sobie siedem książek, i tę co poniżej też.

 Włosy już zrobione, to teraz odprężający masaż dziesięcioma pazurkami.


 
Widać po zmrużonych rozkosznie oczach masowanej (i po wytrzeszczonych oczach masażystki), że tu nikt nie markuje i oklepywanie z wbijaniem pazurków aż furkocze.
Codziennie jestem tak samo mniej więcej masowana; zawsze jakiś masażysta ma akurat czas i ochotę; przeważnie stanowczo odmawiam masażu, ale jak się trafi na zdeterminowanego masażystę to odmowa absolutnie nie wchodzi w grę.

sobota, 25 lipca 2015

Smak rafaello

Zaplanowałyśmy z koleżanką wypad do Schwedt na zakupy i na rekonesans, bo ona też tak jak ja, chce zrobić mały remoncik, no i oficjalna wersja była taka, że jedziemy zobaczyć, co sklepach piszczy i w jakich cenach.
A poza tym babcia koleżanki zażyczyła sobie słodyczy niemieckich. Głupio mi o tym pisać, bo przecież każdy wie, że polskie słodycze są najlepsze na świecie. Ale babcia kiedyś poczęstowana wpadła w zachwyt, i teraz ma takie słodkie zachcianki. Koleżanka twierdzi, że jej babcia zawsze była wyjątkowa,  teraz też nie zgapia od innych oklepanego frazesu, że niemiecka chemia gospodarcza jest lepsza od naszej, tylko działa we własnej niszy. Himalaje osiągnęła przysięgając, że niemieckie rafaello jest lepsze..., ja nie odniosę się do tego, bo nie próbowałam niemieckiego rafaello. Jej syn mówi, że babcia świruje, a wnuczka nic nie mówi tylko dostarcza towar... A do mnie tak babcię tłumaczy: że ludziom "w latach" czasem smak się zmienia i babci się zmieniło w takim dziwnym kierunku. Dobrze, że nie błaga o oryginalne szwajcarskie torty czy belgijskie praliny, bo trudniej byłoby spełniać jej kaprysy, bez oszukaństwa oczywiście.
No to taki był oficjalny cel wyjazdu, a nieoficjalnie to chciałyśmy wykorzystać ten czas na wymianę poglądów na kilka spraw.
Miałyśmy wyjechać rano moim samochodem, ale cholernik usłyszał rozmowę, gdy dzwoniłam do koleżanki, że zaraz u niej będę, i postanowił popsuć nam plany wyjazdowe dokonując samookaleczenia (ciachął się w przednie koło ostrym gwoździem, o co mu chodziło? od kiedy urodziły się wnuczęta, to jakoś wszyscy, oprócz kociąt, czują się niedopieszczeni,  człowiek, zwierzę, to i samochód nie chce być gorszy). 
Ale wzięłyśmy go z drugiej mańki, bo pojechałyśmy koleżanki samochodem nie strojącym fochów.
Podróż zaczęła się tak, że zaraz za miastem na poboczu mignął mi przed oczami łabędź, koleżanka nie chciała wierzyć, wrzuciła tylny bieg i dała do tyłu;  jednak łabędź nie był złudzeniem optycznym i całkowicie żywy przechadzał się wzdłuż szosy.




Pomyślałyśmy, że to nie jest miejsce na  łabędziowe życie prywatne ani zawodowe (co mógłby robić na krawędzi drogi? mimo, że piękny, to nie miał zalotnego wyglądu tirówki...), po krótkiej naradzie zadzwoniłyśmy do łowczego miejskiego, bo jego numer jeszcze miałam w swoim telefonie od czasu tamtej akcji z gawronem na parkingu samochodowym. Łowczy się zainteresował, stwierdził, że ten wodny ptak zabłądził i sam się nie wydostanie,  musimy mu pomóc oderwać się od lądu, a akwenu to już on sobie poszuka we własnym zakresie.  
Łowczy wydawał polecenia, a my je skwapliwie wypełnialiśmy, bo dołączyło do nas jeszcze kilku kierowców z korka, który nagle się ustawił. Trzeba było zaasekurować ptaka na wolną przestrzeń, żeby mógł wystartować, a do startu to on musi mieć bardzo dużo miejsca. W końcu ptaszysko poleciało, machając na pożegnanie zadartym ogonkiem. 
Potem już sobie spokojnie jechałyśmy wypełniać własne biznesy, tylko jeszcze raz musiałyśmy się zatrzymać, ale to już za granicą, bo shaltowała nas niemiecka policja: "Passporten Sie bitte". Rutynowa kontrola!
Po kontroli odjechałyśmy zadowolone,  okazało się bowiem, że żadna z nas nie jest poszukiwana.
Połaziłyśmy sobie po mieście i z torbą pełną słodyczy na tylnej kanapie wracamy na ojczyzny łono, a tu nagle tuż przed ojczystą granicą niespodzianka,  znów policja i "Passporten Sie bitte". 
Jeżeli napiszę, że to ten sam patrol policji to powiecie, że przeginam? popatrzyli na pełną torbę słodkich zakupów i zaczęli się śmiać, bo nie wyglądałyśmy na aż tak słodkie dziewuszki, jakimi się okazałyśmy... Najważniejsze, że szczęśliwie dojechałyśmy do domu jako osoby w dalszym ciągu nie ścigane przez niemieckie i europejskie gliny.

Mimo tamtej wielkiej torby cukrów, to i tak największą chętkę mamy na takiego słodkiego przystojnego "rafaello", który schował się w tej torbie, co na zdjęciu.
 


I nawet, owszem, mamy takich. Ja kilku osobników, a koleżanka tylko jednego, ale za to jest to bardzo piękna mężczyzna perska.

piątek, 24 lipca 2015

Za kogo ty się uważasz?

Na okładce ujrzałam dziewczynę, której uroda i poza skojarzyła mi się z główną bohaterką czarno-białego filmu "Pamiętnik pani Hanki" (nakręconego w latach 60tych i będącego adaptacją książki o tym samym tytule Tadeusza Dołęgi-Mostowicza). Właśnie biorąc do ręki "Za kogo ty się uważasz?" podświadomie spodziewałam się przeczytać coś w rodzaju "Pamiętnika...", oczywiście w realiach kanadyjskich, bo z Kanady książka przywędrowała.


Trochę też myślałam, że dziewczyna z okładki nakładająca na twarz swoją "bazę" i "robiąca" oko będzie nas wtajemniczać w swoje przemyślenia i seksualne podboje sztampowej ślicznotki, (wyszło na to, że zapragnęłam przeczytać kanadyjski romans,  no nie wiem,  może faktycznie),  ale ta opowieść jest zupełnie inna.
Rose pochodzi z biednego domu w małej miejscowości w Ontario.
Zdanie "za kogo ty się uważasz?", które w dzieciństwie słyszała od macochy, jest nadal aktualne, mimo że Rose  zrobiła karierę, jest znaną postacią telewizyjną, można powiedzieć, że odniosła sukces
Rose poznajemy jako postać daleką od ideału;  wchodzi w skomplikowane związki z mężczyznami, przechodzi trudy macierzyństwa, a z jej życiem zawodowym też bywa różnie,  jednak wciąż widzimy tamtą dziewczynkę z początku książki,   potem kobietę, coraz starszą i starszą,  a tylko niskie poczucie własnej wartości jest niezmienne.
Muszę przyznać, że Noblistka umie tak pisać, że "prosta" historia trzyma w napięciu do samego końca.  Mnie się ta książka bardzo podobała.

A urywek jest taki, żeby poznać smaczek pióra A.Munro.

"Jedną z tych kobiet zabrano wreszcie do przytułku.
Przede wszystkim ją wykąpano.
Potem obcięto jej włosy, które przypominały stóg siana.
Spodziewali się coś w nich znaleźć, martwego ptaka lub może gniazdo pełne szkielecików małych myszek.
Znaleźli rzepy, liście, pszczołę, która musiała się zaplątać i zabzyczała się na śmierć.
Gdy już ścięli grubą warstwę, dokopali się do płóciennego kapelusza.
Zbutwiał jej na głowie i włosy przecisnęły się przez materiał niczym trawa przez drucianą siatkę."


...fascynujące o tych myszkach i ptakach...
Trzeba pilnie spiłować ostrość paznokci, to nawet, gdy fascynacja myszkami i ptakami się wzmocni,  z tępymi pazurami nie ma co zaczynać.
Kocisko ma co prawda poker face,  ale może naprawdę myszy i ptaki nie są w kręgu jego zainteresowań?
(No i taki kot  powinien być guru dla moich małych kociąt,  bo moje duże koty nauczą je najwyżej być bezwzględnymi zabójcami myszek i ptaków).

poniedziałek, 20 lipca 2015

Przed bocianem leci mucha


Przed bocianem leci mucha, bocian zaraz ją wy-
przedzi, bo ją trzy godziny śledzi. 

Przypuśćmy, że rodzina Was wysyła na dziesięciodniowe  kolonie, albo może Wy jako rodzina wysyłacie swoje dziecko na takie kolonie o profilu programowym: taniec, a dziecko wraca dodatkowo wyedukowane, też artystycznie, ale w dziedzinie słowa wiązanego. To chyba zacieralibyście ręce z radości, że fajny bonus Wam się trafił?
Mam nadzieję, że moja koleżanka też zaciera ręce i nie kręci nosem, że nie są to strofy Szymborskiej albo Miłosza, bo raczej anonimowego twórcy. (Każdy wie, że darowanemu koniowi itd.)
I właśnie tej mojej koleżanki 8letnia córka wróciła z kolonii z taką fajną pamiątkę w pamięci, a jest ze sto takich zwrotek, albo około! 
Trzeba przyznać, że dziecko zrobiło niespodziankę, bo codziennie podobno rozmawiało telefonicznie ze swoją mamą, a nie puściło pary z gęby, że się wierszy ponadprogramowo uczy. 
Żeby niespodzianka była niespodzianką.
Zwrotkę, co na wstępie to wzięłam z sieci, bo kolonijne były bardziej, że tak powiem, tłuste i chyba bym ich tu nie zapisała.
Rodzina małej nie była przygotowana jak zareagować na tę tłustość, więc najpierw się  wyśmiali, potem się oburzyli, a wujeczek dziewczynki pilnie zaczął się ich uczyć.  Wujeczek ma umysł godny swoich 10 lat, więc jest nadzieja, że wszystko zapamięta, zanim starsi wymyślą plan, żeby skierować zainteresowania młodych na inne ciekawostki przyrodnicze.
A poezja to zawsze poezja.
Ja jako odpowiedzialna  niańka trojga dzieci stanowczo postanawiam nie wysyłać ich na żadne kolonie ani obozy, żeby nie pokalać niewinnych serduszek.

Niewinne serduszko na chwilę się obudziło, ale nic ciekawego się nie dzieje, więc ziewnęło i śpi dalej.
Dzieci śpią, to wrzucę, co tam mam.


Przez las idą sobie zbóje, wiszą im do kolan
miecze, bo to było średniowiecze. 

Gdzieś w Wenecji na gondoli jedna para się

kołysze i zakłóca nocną ciszę.  

Leci bocian borem lasem, wyma(cenzura)e swym

ogonem przywołując swoją żonę.

Na kamieniu siedzi glizda, mówi, że ją boli
głowa, bo to strefa atomowa.

Póki dzieci małe, to nie wysyłam, ale jak trochę podrosną i jak wyjdą na jaw ich talenty taneczne, to może jeden turnusik kolonii się przyda. Żeby zaczęły mruczeć z ładem i składem; mruczenie też powinno mieć tekst.
 

sobota, 18 lipca 2015

Babcia tu była

Dzieci muszą dużo spać, żeby mieć siłę dużo broić....
 
 

Porobiłam zapory i wały, żeby maleństwa nie pospadały z łóżka, gdy zaczną pełzać.
Gruby, jako największy, najsilniejszy i najodważniejszy dzielnie pokonuje przeszkody i chce zacząć żyć własnym życiem, strasznie przy tym sepleni coś w rodzaju:  sam idę,  sam idę....
Idzie broić!

"...proszę pani, proszę pani, on się sypie piaskiem w oczy, woła brat Miry zapiaszczoną ręką trąc powieki, Mira już biegnie na odsiecz, a Blokowa stoi i grozi palcem małemu chłopcu w fartuszku na gołych ramionach, zwanemu przez wszystkich Księżulo, bo mając niespełna rok, jeszcze w wózku, wyciągał rękę do pocałowania, a jego matka, trochę zwariowana, z radości, że się w ogóle urodził, bo tyle lat po ślubie i nic, ale pielgrzymka do Częstochowy zrobiła swoje, więc jego matka całowała go w tłustą rączkę, powtarzając do upojenia, mój Księżulo, mój słodki Księżulo, i tak już zostało."

Krystyna Kofta "Wióry"
Lata 5Ote ubiegłego wieku i świat oglądany oczami dzieci poznańskiej kamienicy.
Książka smakowita, ale to nic nowego w przypadku kąska podanego przez tę autorkę.

No ale każdy ma swojego księżula do całowania po łapkach....
 
Była i zostawiła ślady przestępstwa ...

środa, 15 lipca 2015

Plany się zmieniły

W radiu mówili, że czeka nas globalne oziębienie i około 2035 roku będziemy mieć lato bez lata, za to mroźną zimę prawie na okrągło. Kiedyś czytałam w jakiejś książce, że w XVII wieku właśnie takie zimy bywały rok w rok; Bałtyk był potężnie skuty lodem, na kilkanaście metrów w głąb, i można było konnym zaprzęgiem przeprawiać się za morze (zupełnie o tym fakcie zapomniałam, że czytałam, bo takie wydało mi się nieprawdopodobne i przekombinowane, a tu się okazuje, że prawda najprawdziwsza). Słusznie nazwano ten czas drugim zlodowaceniem....
No to czego w końcu mamy się spodziewać w najbliższej przyszłości,  globalnego ocieplenia? czy globalnego oziębienia?  Nienawidzę zimy i osobiście wolę ocieplenie, hm... można by nakładać wysokie kary na państwa, które nie emitują dwutlenku węgla, bo przez te nieodpowiedzialne kraje ocieplenie nie nadejdzie i taki będzie finał,  że doczekamy wiecznej zimy. Ojacie...

Na szczęście póki co mamy lato i jeszcze można delektować się truskawkami, a ostatki są najsłodsze.

Kochany Szczurenio pilnuje truskawek, podstępnie udając, że śpi; bardzo się stara być lepszym kotem od Małej Mi, która bezczelnie się wywyższa (ale nikt jej tego nie powie, żeby jej się z nerwów mleko w cyckach nie skwasiło).

Już dawno miałam czymś się pochwalić, ale zapomniałam, bo urodziły się kocięta, a przy takim zdarzeniu inne rzeczy okazały się nieważne.
(News na dzisiaj: dwa kocięta otworzyły oczęta, pierwszy zrobił to gruby, drugi był blondyn. Trzeci jakby opóźniony,  na świat też się nie spieszył, widać nic ciekawego się tu nie spodziewa zobaczyć).

No to się pochwalę.
Kiedyś dostałam próbkę takiego kosmetyku: silikonowa baza pod makijaż wygładzająco-liftingująca. Użyłam jej i nagle nie rozpoznałam w lustrze swojej twarzy, bo to był sam alabaster, gładki i piękny. Takie zrobiła na mnie wrażenie ta metamorfoza (ewentualnie wewnętrzne przeświadczenie, ale wewnętrzne przeświadczenie to też sukces...), że postanowiłam nabyć drogą kupna taką silikonową bazę pod makijaż. Znalazłam ją w Rossmanie, kupiłam i używam okazjonalnie. Tania nie jest,  ponad 20zł. (Może wszystkie używacie takiej bazy, a ja tu objawienia doznałam, ale usprawiedliwię się;  słaba jestem w kosmetologii, wszystkie moje upiększacze mieszczą się w kosmetyczce, a używam jedynie szminki i tuszu do rzęs. Chyba, że mam wyjście, to wtedy coś więcej, ale bez ekscytacji).
 
To jest ta moja rewelacyjna baza.

 
Żeby nie było za pięknie, to do bardzo dobrego samopoczucia jeszcze przed sobą mam drogę daleką....
 

Przydałoby się objawienie na przykład w sprawie włosów....

poniedziałek, 13 lipca 2015

On się nigdy nie pomyli

Wejdźmy do kafe baru

a Jacek Hugo-Bader opowie nam, co robi pewna mądra roślina przed przyjściem srogiej zimy.

"Ostatniej nocy przed definitywnym przyjściem zimy (a nie jakimś tam przymrozkiem w granicach -20 stopni C) ten przebiegły, mierzący półtora-dwa metry wzrostu krzew sam kładzie się na ziemi.
Cały krzak rozściela się, ze wszystkich sił przytula się do gruntu.
Robi wszystko, żeby przykryła go jak najgrubsza pierzyna śniegu i jeszcze kombinuje, żeby zrobić to w ostatniej chwili - przecież zima trwa tu osiem miesięcy.
Naciąga zatem na siebie ostatni śnieg przed wielkimi mrozami.
NIGDY SIĘ NIE MYLI.
Nazywają go tutaj stłannikiem, od słowa stielitca - ścielić, słać..
Tej nocy na Górnej Kołymie (gdzie teraz jestem) poprzewracały się wszystkie cedrowce.
Wstaną dopiero na wiosnę.
I znowu dzięki nim ludzie dowiedzą się o jej nadejściu.
Bo na oko będzie jeszcze poważna zima, a one wyrwą się spod śniegu na siłę - do światła, do słońca.
Będą wiedziały, że strasznych mrozów już nie będzie, że jak na Kołymę, to już wiosna."

Ten mądry krzew jest podobny do naszej limby tatrzańskiej, w Rosji zwanej cedrem syberyjskim, jedynej rośliny, która na Dalekiej Północy jest zielona przez cały rok.


Cedr syberyjski ma całkiem zwyczajne szyszki, a w nich są bardzo smaczne nasionka.

Książka "Dzienniki kołymskie" jest reportażem z wyprawy Jacka Hugo-Badera do pokrytej lodem i śniegiem Kołymy, gdzie temperatura zimą przekracza (tak!) minus 50 stopni C.
Trzeba przyznać, że trafiłam z idealną lekturą na lipcową zimną noc; wystarczy po prostu wyobrazić sobie, z jakim klimatem oni tam muszą się zmagać, żeby poczuć dookoła przyjemnie otulające ciepełko.



A poza tym mamy wyjątkowo gorące noce ze względu na trzech budrysów i ich matkę, która stanowczo uważa, że gdyby wiedziała wcześniej, że matczyne obowiązki musi wypełniać w kontenerku, to by się nie dała z tym całym macierzyństwem w butelkę nabić.

piątek, 10 lipca 2015

Podobieństwo nie istnieje

Dzisiaj sąsiadka poczekała na mnie aż wysiadłam z auta i rzekła, że ona właśnie się wybiera do nas zobaczyć dzieci Pacharka (dzieci Pacharka!!!.... hehehe!!!...).
Mówię: Proszę bardzo, ale wie pani, dzieci niezbyt są podobne z urody do Pacharka (z urody!!!... hehehe!!!.....).
Udała, że nie słyszy (może naprawdę nie słyszała jako osoba trzeciej lub czwartej młodości).
Słodkie krówki właśnie spały, mordeczki troszkę było widać z boczku, za to jeden rozwalony jak pasza na matczynym futrze pokazał buzię, a sąsiadka, gdy go zobaczyła, to zaniemówiła.



Potem złapała maleństwo jak diabeł dobrą duszę i wyświegotała:
Przecież to jest wypisz wymaluj Pacharek, jego pyszczek, jego grymas!!!!!
(Szkoda, że nie mam zdjęcia, żebyście zobaczyli zakazany pręgowany pysk Pachara, jego czarny kinol i porównali ze słodkim pysiem króweczka, przysięgam z ręką na sercu, podobieństwo nie istnieje!)
Ona mówi dalej: Futro ma czarno-białe po Małej Mi, ale widać, że to syn Pacharka. A ja ich przecież złapałam na gorącym uczynku, no i proszę, mój stary Pacharek okazał się jeszcze stuprocentowym mężczyzną, trzech synów spłodził! (hehehe.... drzewo też posadził i dom wybudował!!!).
No i oczywiście już jest wiadomo, że maleństwo będzie właścicielem puchowej pierzyny w domu swojego biologicznego ojca (czyli Pachara, hehe....), i nie ma dyskusji.
Tak naprawdę, to nie mogę do tej pory wyjść ze zdumienia, że sąsiadka jest przekonana o ojcostwie  Pachara i widzi podobieństwo tam, gdzie go nie ma! Niech tam sobie widzi, a dziecko będzie miało dobrobyt, tylko jeszcze jest pytanie, co zrobi Pachar, gdy zobaczy u siebie "syna"?

A ja jestem tu tylko na chwilę,  bo mój własny syn (chrzestny) napomknął, że dawno nie był w kinie, więc w ramach matczynych obowiązków zabieram go na lody (lody w ramach własnej matczynej inwencji, bo matczyną inwencję ciągnie do lodów), do kina może też pójdziemy, bo kto wie, jak się wieczór potoczy...

środa, 8 lipca 2015

Młoda mamuśka

Taką minę na okrągło ma teraz Asza, bo ma nadzieję na zmajstowanie z kocich trojaczków swoich własnych synków!



Tamta nocka po porodzie zapowiadała się dość słodko, a okazała się jeszcze słodsza, bo z krówkami policzek przy policzku.
Położyliśmy się spać przed północą, ja pierwsza, bo zasypiam natychmiast, ale pod warunkiem, że nie robię tego obok chrapiącego potwora. Dziwne, bo najgłośniejsze chrapanie nie zdoła mnie potem wyrwać ze snu, a monotonnie mruczana kołysanka owszem.
No więc zbudziła mnie ta kołysanka mruczana koło ucha, bo Mała Mi przyniosła dzieci do naszego łóżka i właśnie była w trakcie ich usypiania. Jakbym sama spała, to z przyjemnością przygarnęłabym matkę z trojaczkami, ale szkoda mi było tych robaczków małych (czyli tłustych krówek), bo mogłyby w nocy zostać zgniecione kilkakrotnie przez chrapiącą szafę.
Przeniosłam więc dzieci do ich pudełka, a Mi za nimi podążyła zasmucona, ale pogodzona z losem.
Jak się okazało, pogodzona na moment,  za pół godziny znów ciasno się nam w łóżku zrobiło, bo znów dołączyła mrucząca Mi i jej synkowie.
I tak kilka razy, nie policzę ile, bo na wpół śpiąca całą noc przenosiłam kocią rodzinę na ich kocyk.
Za to rano wychodząc do pracy tuż przy drzwiach wejściowych kogo spotkałam? kogoś, kto podobno jako stary i chory inwalida wcale już nie wychodzi z domu.
No to teraz wyszedł, a jak mnie zobaczył, to w tył zwrot i heja przez ogrodzenie. 
Był to Pachar we własnej tłustej osobie. Nie zdążyłam mu powiedzieć, że ma trzech synów (ani pstryknąć mu zdjęcia, jak zwiewa i pokazać sąsiadce jej kaleko-inwalidę, co to nie tylko ma niezły bajer na młode kotki, ale i zdrowy refleks).
Zresztą nie wiadomo, czy to jego dzieci są, bo nie uszłam daleko i znowu coś dziwnego.
Tego kota widzę pierwszy raz w okolicy.
Na co tak nieśmiało wyczekuje?

Nie zapytałam, ale on też nie kwapił się do odpowiedzi i zabrał dokądś swoje zwinne męskie ciało.

Sąsiadka (ta od Pacharka) pytała parę dni temu, czy Mała Mi już się rozsypała (jej zwrot), ale wtedy jeszcze się nie rozsypała. Teraz pewnie nie będzie chciała (sąsiadka, nie Mi) wziąć do siebie jednego kocurka, że niby dziecko Pachara, bo te dzieci wcale nie są podobne do Pachara. Z jednej strony szkoda, bo maleństwo miałoby jak tam pączek w maśle, ale z drugiej... tak od razu kontraktować własne wnuki? Ciężkie życie, ale co? cieszmy się chwilą.

Aha, jak wczoraj wróciliśmy z pracy, to gdzie leżała rozciągnięta Mała Mi z dziećmi ? na kanapie.
Zabrałam dzieci do kontenerka, a Mała Mi wcale za nimi nie wskoczyła, tylko poszła na ogród i do nocy leżała w trawie.
Przy dzieciach w tym czasie siedziała Asza, biadoląc, że dzieci się nie ruszają, na pewno poumierały (jej stara śpiewka).
Kolejna noc była identyczną z poprzednią - nieskończona ilość przenoszenia dzieci z kanapy do pudełka.
A po powrocie z pracy znajomy obrazek: Mi z dziećmi na kanapie.
Oczywiście się nasłuchałam o swojej nieodpowiedzialności, że ja pozwalam na to Mi, a jak dzieci zaczną pełzać i pospadają na podłogę, to nieszczęście będzie z mojej winy.
Nie to, że nie odpyskowałam, powiedziałam, że poukładam wszędzie poduszki. Ale mimo wszystko trzeba coś wymyślić. Tylko że nie wchodzi w grę eksmisja noworodków za próg, naobiecywaliśmy Małej Mi komfortową opiekę, a teraz jak gdyby nigdy nic sory i umywamy rączki.
I na takich właśnie kombinacjach alpejskich mija następny dzień życia młodej mamuśki i jej krówiątek. A babcia skrzętnie zapisuje.

poniedziałek, 6 lipca 2015

Słodkie krówki do schrupania

Tak wyglądają dopiero co ukręcone słodziutkie domowe krówki:

A te krówki pojawiły się na świecie tak:
Wtedy, gdy byliśmy w pracy i nie mogliśmy zareagować, to na naszej kanapie (a nie na swoim zaakceptowanym podobno legowisku) Mała Mi urządziła izbę porodową!


 
Wróciłam z pracy i zastałam taki widoczek: utyrana mamuśka i dwa paskudeńka!
Tyle, że się ucieszyłam się, że nie jedno, ale dwójeczka, lecz musiałam oddalić się od położnicy, bo byłam umówiona, a gdy wróciłam wieczorem, to dołączył do duetu trzeci kotek!  a maleństwa były już wtedy oporządzone, w sensie, że umyte i nakarmione, a Mi z zadowolonym obliczem, bo sobie poradziła. (Takie jest właśnie życie, gdy przyjchodzi godzina próby, musisz sobie radzić sama i nikt cię nie potrzyma za łapkę, kobieto czy kocie).
Zrobiłam przegląd pod ogonkami i stwierdziłam, że to synkowie.
Po krótkiej naradzie wojennej, w której głosy za i przeciw były 1:1, ale w końcu jedna osoba się złamała pod siłą argumentów, zdecydowaliśmy, że jednak Mała Mi z dziećmi nie może zostać na naszej kanapie i musi iść do siebie, a nie odwrotnie (że ona na naszej kanapie, a my u niej).
Ale skoro nie odpowiadało jej poprzednio przygotowane leże (Szczur był zadowolony!),  wykoncypowaliśmy inne.
W pierwszej wersji legowisko było na posadzce i na ochronnej gąbce, ale teraz pomyślałam, że lepiej niech będzie to kontenerek, którego rolę może pełnić klatka królicza (bo mieliśmy kiedyś króliczka), oczywiście klatka bez pokrywy. Może w ten sposób poczuje się bezpieczna, bo zamknięta dookoła czterema ściankami. 
Przeniosłam tam Mi i maluchy. (Zawsze myślałam, że kotki rodzą się maleńkie, a tu urodziły się słoniątka, może jednak ciąża była trochę przenoszona, np.o miesiąc...).

Mała Mi minę ma średnio zadowoloną siedząc w tej klatce, bo standard kontenerka jest dużo niższy niż kanapy (ja uważam tak samo jak Mi, ale my kobiety zawsze jesteśmy przegłosowane i w poniewierce).
Barwy maskujące (kocyka) nie sprawdziły się, bo jeżeli ktoś liczył, że Asza nie będzie nasłuchiwać, co się dzieje w sypialni, to się grubo pomylił. Przytruchtała, bo wyłapała kwilenie i jak już zobaczyła noworodki, to znowu głupota się w niej odezwała (Bobek jako młodzian zaczął jej unikać, i cierpiała w milczeniu przez tyle miesięcy, a teraz zaświeciła dla Aszy gwiazdka pomyślności pod postacią nowych dzieci).
Na razie Mi udaje, że nie zauważa, jak Asza wisi osłupiała nad noworodkami.

Znalazłam w sieci rozrysowaną krówkę, tutek dla zainteresowanych.
Widać, że Mała Mi ukręciła krówki bez tutka! ciągle tylko latała jak stewardessa, nie miała czasu usiąść i  podumać nad schematem na równiutkie krówki, dlatego są one umaszczone trochę bez ładu i składu!
Ale babci się bardzo podobają te tłuste kotlety!

piątek, 3 lipca 2015

Zaczęłam tyć

I po co robiłam tyle zabiegów z tylnymi kieszeniami u spodni (trochę tego czasu zużyłam na doszywanie do dżinsów kieszeni z klapką!), skoro teraz nie mogę nosić tych ulubionych, bo już-już niemal w szwach mi pękają na żopie.  Winę oczywiście zwalam na Małą Mi, bo jej zły apetyt był dla mnie wyzwaniem,  a ja działam tradycyjnymi metodami: jak się w kogoś wpycha żarcie, to się mu daje dobry przykład; no i niestety finał dla mnie jest smutny.
Mała Mi winna, ale nie całkowicie, bo oprócz tego wciągam codziennie przed spaniem pudełko lodów,  które z lekkim sorbetem nie mają nic wspólnego. Zaczęło się niewinnie, a teraz nie wyobrażam sobie wieczoru nie zakończonego lodami w ilościach hurtowych. Z lodami to jest tak, że największą przyjemność dają dwie duże dokładki!
Niech ta Mała Mi wreszcie się rozwiąże, a babcia wtedy rozpocznie życie oparte na poświęcaniu się dla wnucząt, to istnieje możliwość, że zapomni o opychaniu się.

Autor: Sławomir Koper, tytuł: "Wpływowe kobiety Drugiej Rzeczypospolitej"

"Inna sprawa, że Magdalena czasami zazdrościła siostrze powodzenia u mężczyzn.
Stefan Plocek był kiedyś świadkiem spotkania Jarosława Iwaszkiewicza z Samozwaniec w Literackiej.
Satyryczka była w depresji, zamawiała jedną wódkę za drugą.
- Madziu - zapytał zatroskany Iwaszkiewicz - co się stało?
- Ach, ja biedna - wypaliła mu rozżalona artystka. - Widzisz drogi Jarosławie, ta Lilka szelma drugi raz wyszła za mąż, teraz trzeci - a ja drugi nie mogę!
Iwaszkiewicz uśmiechnął się pod nosem i rzekł:
- Madziu, a niech Lilka sobie i piąty raz wychodzi za mąż. Gdyby nie moja żona, zaraz bym się z Tobą ożenił!
- Oj, gadasz głupstwa, drogi Jarosławie - skwitowała jego zapewnienia, wycierając zapłakane oczy. - Przecież ja nie jestem taka piękna jak Julek Osterwa."

Dla zobrazowania wizerunki osób występujących w cytowanym fragmencie :
Magdalena Samozwaniec (co chętnie wyszłaby za mąż drugi raz, bo jej siostra Maria Pawlikowska -Jasnorzęwska machnęła się już trzeci raz)

Juliusz Osterwa, to ten aktor, o którym mówi Magdalena, że piękny

Jarosław Iwaszkiewicz (ten to mi się podoba! jaki zabójczo przystojny był w młodości), może Madzi pleść androny, a ona i tak wie, że przeszkodą w jego zapewnieniu "gdyby nie żona, zaraz bym się z tobą ożenił" nie jest akurat żona.
Jak już brałam z sieci zdjęcia, to skubnęłam cztery złote myśli Magdaleny Samozwaniec, to moja kolejna ulubienica,  od dawna ulubienica, teraz tylko sobie o niej przypomniałam, przy okazji odwiedzin w II Rzeczypospolitej (tylko pozazdrościć Magdalenie takiej fanki, haha).


 

 






A na okładce Hanka Ordonówna tłumaczy komuś przez telefon, że "noce takie są upalne i słowiki spać nie dają" (albo "miłość ci wszystko wybaczy",  szkoda, że nie znam więcej jej szlagierów, ale na razie nie jestem jej fanką, i to mnie ratuje).

środa, 1 lipca 2015

Trwają przygotowania

Już bardzo niewiele brakowało i zupełnie zapomniałabym, jak się plecie koszyki okrągłe, bo przecież ćwiczę i się katuję prostokątnymi. A jakbym zapomniała, to mogłoby się zdarzyć, że okrągły kosz zaplótłby mi się w kwadrat.
Mogłoby, ale się nie zdarzy, bo przeciwdziałając nieszczęściu uplotłam okrągły kosz.


Jest on zrobiony z rurek jednolitego kolorytu, takie było zamówienie, a jest to brąz melanżowy.


Kosz robi dobre wrażenie i dość ładnie się prezentuje w naturze, (w zamkniętym pomieszczeniu gorzej, ale też nieźle, haha)


Upleciony został w celu ustawienia na stoliczku obok fotela pana domu, i pan domu wkładać będzie do niego swoje akcesoria: okulary, gazety i pilota do telewizora, który często bywa wtedy sensem fotelowego życia pana domu.
Kosz właśnie tak zaopatrzony strzeże akcesoriów i fajnie wygląda.

Przyznam się, że dostałam za niego komplementy i muszę mieć w sobie dużo samozaparcia, żeby znów nie wziąć azymutu na okrągłe kosze, bo za okrągły kosz pochwały są pewniakiem.
 
 
Poza pielęgnowaniem samozaparcia robię przygotowania na przyjęcie nowego członka rodziny (albo może kilku członków).
Zgodnie z zaleceniami Instytutu Matki i Dziecka zaaranżowaliśmy kącik dla młodej matki u nas w sypialni i parę dni tłumaczyliśmy Małej Mi, że to będzie jej łoże połogowe.
Chyba dotarło, bo zdarza się, że kładzie się tam próbnie na chwilę, i na tę chwilę włącza swój motorek w gardziołku na full i zagłusza każde nasze wypowiedziane słowo i każdą wymyśloną myśl. I nie pomagają błagania: "Mi, mrucz ciszej!" (Zatrzaśnij koparę!).
Jeszcze na dodatek ten jakże przytulny kącik chcą adaptować dla siebie inne koty, ze Szczureniem na czele. Szczurenio bezczelnie czyha na krótki moment uchylenia drzwi, wtedy przemyka cichaczem i układa się w puchach przygotowanych dla ciężarnej.  Taki to sprytny okazał się ten zupełnie niedoceniany przez nas w domu piękny kot o cudownej mądrości i wierności, miłym usposobieniu, wnoszący radość każdą chwilą swojej obecności, będący atrakcją wszelkich spotkań towarzyskich i czujący misję ratowania z opresji każdej pokrzywdzonej istoty na świecie.
Samozadowolenie Szczurenia bardzo go wyczerpuje, i przeważnie ma już siłę tylko na 24 godzinną drzemkę.